05 stycznia 2014

Wojewódzki Park kultury i wypoczynku w Chorzowie obecnie znany jako Park Śląski /Park - Janusz Szablicki/


Haaaaańńńńńbaaaaaa!!! Nikt jeszcze nie umiejscowił akcji swojego dzieła w WPKiW w Chorzowie (Park Śląski). Ratować honor obiektu postanowił – niestety – Janusz Szablicki i w walce o jego godność napisał powieść sci-fi o zaskakującym tytule.......(chwila napięcia)............. Park. Uczynione przez pisarza dziełko jest praktycznie niedostępne. Zdobycie go graniczyło z cudem. Tym bardziej wiele obiecywałam sobie po tej powieści: „niedoceniona” - myślałam. Pierwszy kubeł zimnej wody – okładka. I to nie tylko ze względów estetycznych. Wydawnictwo bowiem, co tutaj dużo mówić, odwaliło taką chałę, że woła to o pomstę do nieba. Przynajmniej tyle, że w tym wypadku można oceniać książkę po okładce i nie będzie to dla treści krzywdzące. Może był to nawet zamierzony akt miłosierdzia wobec potencjalnego czytelnika? Na niebieskim tle widnieje nieudolne połączenie Parku (!) Jurajskiego z wygenerowanymi komputerowo – najwyraźniej przez przedszkolaka - obcymi. Poza tym ktoś miał wyraźny problem z wypośrodkowaniem poczynionych głów dinozaurów i obcych, przez co dyndają oni ucięci na dole okładki. Efekt wprost piorunujący.


Z tyłu wcale nie jest lepiej, cytuję: …tego, iż prawdopodobnie są to efekty związane z wizytą gości z Kosmosu bądź z jakiejś innej Czasoprzestrzeni, dowiadujemy się – jak przystało na szanującą się opowieść – dopiero na samym końcu. No dzięki panu, proszę pana jednak nie na końcu. Poza tym „ufoki” z przodu też zdradziły co nieco!


Akcja tej mikropowieści zaczyna się niewinnie: rozpadem związku. Bohater – którego imienia nie dane jest nam poznać - pragnie odetchnąć z powodu niemiłych przeżyć i wybiera się na spacer do Parku. Nie wiadomo dlaczego, ale wraz z grupą przebywających tam osób, zostaje odcięty od świata polem siłowym. Bohaterowie nie mogą wyjść poza granice obiektu, wszystkie zegarki zatrzymały się na tej samej godzinie i na dokładkę nie ma prądu, więc nie ma co liczyć na ciepłe posiłki. Przemieszczają się więc bezradnie z kąta w kąt, tocząc jałowe dyskusje i wcinając słodycze. Od czasu do czasu ktoś trafia w niezidentyfikowany wir czasowy. W pewnym momencie wszystko się kończy i nasz bohater, właściwie nie rozmawiając ani nie żegnając się z nikim, wraca do domu. Od tak po prostu i kropka. Na zakończenie widać zabrakło pomysłu.


Akcja opowieści rozgrywa się w 2007 roku. Nic dziwnego, że stara Elka jeszcze jeździ, a Brasiliana nieźle funkcjonuje. Postacie wykreowane przez pisarza odwiedzają także inne parkowe atrakcje, które możemy zobaczyć także dzisiaj: ZOO i jego Dinozaury, Planetarium, Zieloną Dolinę, Kamienny Kasztel itd. Chciałabym by parkowe tło powieści było jej najważniejszym, dopieszczonym elementem, wtedy wybaczyłabym resztę, niestety tak się nie stało.
Bohaterowie też są nijacy, właściwie nie mają niczego sensownego do zrobienia ani powiedzenia. To statyści robiący sztuczny tłok – także słowny. Autor ambitnie chciał pokazać, że w sytuacji ekstremalnej do głosu dochodzi instynkt samozachowawczy i przestajemy być cywilizowanymi istotami, a ludzka natura szybko daje o sobie znać również w kwestii przepychanek o władzę. Zrobił to jednak nieudolnie i na skróty, czyli wcale. Właściwie nic się nie dzieje w całej książce, główny bohater tylko się snuje, a akcja została pozbawiona charakterystycznego dla takich sytuacji dramatyzmu. Nikt nie wie co się dzieje, ale w powietrzu w ogóle nie czuć adrenaliny. Zachowanie bohaterów jest niewiarygodne, w wyniku czego, w ogóle się do nich nie przywiązujemy. Przyznam szczerze, że czytając marzyłam, by wreszcie ktoś zginął.
Na początku nie wiedziałam czy autor po prostu pisze, czy próbuje wysłać chomika w kosmos w rakiecie z zapałek…. Można mu wiele zarzucić, ale na pewno nie minimalizm: w każdym zdaniu jest tyle zbędnych słów, że całkowicie zacierają się ich znaczenia. Doszedł więc do perfekcji w komplikowaniu treści poprzez nadużywanie słów, a co za tym idzie rozdmuchiwaniu w nieskończoność zdań pozbawionych sensu i treści. Treści, której notabene w tej powieści jest jak na lekarstwo. A oto próbka możliwości Szablickiego: 

Impresja owa była tak sugestywna, że w pewnym momencie ogarnęło mnie wprost niemożliwe do okiełznania pragnienie bezzwłocznego wzięcia kąpieli.

No, ale może to właśnie dzieci, istoty nie do końca ujarzmione autorytarnym utrwalaniem w nich tego, co może istnieć, a co absolutnie nie powinno mieć miejsca, są siłą rzeczy bardziej otwarte na zjawiska niemieszczące się w ramach normalnego repertuaru prezentowanego nam przez siermiężną codzienność, niezgodnie z obowiązującymi w danym momencie paradygmatami?. I jak wrażenia?

Poza stosowaniem tej karkołomnej ekwilibrystyki słownej, Szablicki próbuje jeszcze pożenić różne stylizacje językowe: retro (używając przestarzałych słów np. marszruta, łacno, rozgwar, li, zakałapućkać) ze współczesnym językiem wypełnionym terminami naukowymi – w efekcie powstaje bełkot. Używa także zdrobnień w najmniej odpowiednich, dziwacznych, miejscach, np.: Słowo daję, jak się ten facio natychmiast nie zamknie, to mu chyba wreszcie przypieprzę kamyczkiem – rozbrajające, nieprawdaż? Oprócz męczącego stylu, mamy jeszcze do czynienia z licznymi błędami. Pisarz stworzył nawet własne zasady interpunkcji. Jest także bezkonkurencyjnym (po politykach oczywiście) mistrzem pleonazmów np. cykliczność jest dla niego regularna (rzeczywiście odkrycie). Miał się chyba za erudytę, ale ze śmiesznymi błędami, niestrawnym stylem i swoją żonglerką słowną wyszedł tylko na cyrkowego klauna…Najbardziej dziwi mnie jedno: korektorka się pod tym podpisała.
Na zakończenie zafundowano nam jeszcze dodatkową próbkę twórczości pisarza w postaci opowiadania Test. Niczym specjalnym się ono nie wyróżnia, a jego styl i język nie różni się od tych użytych w powieści. Właściwie więc nie ma czego komentować.
Najlepszym podsumowaniem dla tej książki są, wyrwane co prawda z kontekstu, słowa głównego bohatera: Przeczytałem to wszystko niemal jednym tchem, od deski do deski co najmniej z dziesięć razy, wciąż mając nadzieję, iż w końcu natknę się w tekście na coś, co mi pozwoli rozszyfrować jakoś tę szaradę.
Ta powieść to trzy warstwy szajsu, przekładanych…szajsem. I przykre, że to jedyna powieść o naszym parku.

Autor: Janusz Szablicki
Tytuł: Park
Wydawnictwo: Radwan
Wydanie: I
Rok wydania: 2011
Oprawa: miękka
Ilość stron: 148
Cena: 24,99 zł


Fragment:


Wreszcie splótłszy za plecami dłonie palcami, ruszyłem bez pośpiechu tą, która przebiegała w bezpośrednim sąsiedztwie białoczerwonoceglastej, szerokookiennej siedziby parkowej Dyrekcji. (…)Na rozważanie, czy aby nie warto wstąpić do przeświecającej pomiędzy drzewami, pobudowanej na rustykalną modłę, Zielonej Doliny dla przekąszenia czegoś, poświęciłem króciusieńką chwilę(…) Pomaszerowałem przeto noga za nogą dalej, kontemplując majestatyczne przesuwanie się ponad koronami drzew krzesełek Elki, z których znakomita większość, zresztą jak zwykle o tej porze dnia powszedniego, świeciła bezwstydnie pustką.

Już niejednokrotnie zdarzało mi się zastanawiać nad tym, jak przy tak mizernej frekwencji, na dobitkę przy tak stosunkowo nisko skalkulowanych opłatach za bilety uprawniające do przejazdu, może się ona w ogóle utrzymywać przy życiu w dobie, kiedy jedynym uzasadnieniem istnienia danej inwestycji jest wysokość generowanych przez nią zysków?

A może była ona po prostu specyficzną egzemplifikacją sytuacji całego Parku? – przemknęła mi w pewnym momencie przez głowę przekorna myśl. Przecież już od ładnych paru ostatnich lat nieustannie wisiał nad nim miecz Damoklesa; groziło totalnie zaprzepaszczenie rezultatów tych wszystkich wysiłków podejmowanych gdzieś bodaj od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku dla przekształcenia owych 600 hektarów szpecących i bez tego nie zanadto rozkoszny pejzaż poprzemysłowych nieużytków, takich jak na przykład paskudnie cuchnące siarką hałdy, wysypiska śmieci i żałosne resztki pamiętających jeszcze okres przedwojenny, bynajmniej nieprzysparzających chluby ówczesnym rządzący , biedaszybów w jedyny w swoim rodzaju, jeden z – bez najmniejszej przesady – największych w Europie obiekt przyrodniczo-rekreacyjny, swoisty filtr potrafiący bardzo skutecznie regulować skład powietrza, redukować zawarte w nim zanieczyszczenia emitowane bez opamiętania przez setki zlokalizowanych w tym umęczonym, zdewastowanym nieomal do granic ekologicznej katastrofy rejonie. Jak gdzieś kiedyś przeczytałem , rosnące w nim drzewa i krzewy nie tylko że dawały wytchnienie oku, ale i potrafiły zarazem przetworzyć w ciągu roku ponad tysiąc ton nieustannie opadających  na teren Parku pyłów przemysłowych oraz dać w zamian z górą trzy tysiące ton tlenu. W tamtych czasach – to znałem, oczywiście, już nie z autopsji, ale z opowieści krewnych, którzy się tu gnani wojenną zawieruchą niegdyś osiedlili – zainteresowanie towarzyszące tworzeniu tego niewątpliwie podnoszącego znacząco komfort życia tworu wśród okolicznych mieszkańców było ogromne i jak najbardziej autentyczne. Ludzie w wolnych chwilach pracowali przy nasadzaniu drzewek i krzewów, wykonywali prace porządkowe; istniał ponoć nawet jakiś tam wojewódzki fundusz wspierający rozwój Parku, na który z pensji potrącano jednostkowo co prawda niewielkie, ale w sumie, z uwagi na liczbę zamieszkujących i zatrudnionych w województwie, zapewne dość jednak znaczące dla jego funkcjonowania fundusze. Obecnie natomiast jego istnienie, permamentnie stawało co jakiś czas pod wielkim znakiem zapytania, mieszkańcom stanowiącego jego integralną część, Ogrodu Zoologicznego, z górą trzem tysiącom zwierząt, często zaglądał w oczy autentyczny głód, a samemu Parkowi, w dosłownym tego słowa znaczeniu dziełu rąk zamieszkałych w okolicznych miastach ludzi- rozparcelowanie na prywatne działki.

Nie znałem zbyt dobrze szczegółów tak mało atrakcyjnego stanu rzeczy ani jego genezy. Prasa, zwłaszcza lokalna, co prawda dość ostatnio często rozpisywała się o powtarzających się z regularną cyklicznością perturbacjach Parku, ale mnie z powodu chronicznego braku czasu raczej trudno byłoby zaliczyć do zbyt gorliwych jej czytelników. Prawdopodobnie winę za nie w jakiejś mierze dałoby się przypisać także kolejnym, coraz częściej zmieniającym się w miarę pogłębiania się kryzysu dyrekcjom, niepotrafiącym we właściwy sposób zagospodarować wcale przecież niemałych aktywów Parku, między innymi właśnie tej jedynej w swoim rodzaju nizinnej kolejki linowej, ale też całego szeregu restauracyjek i barów, tudzież innych obiektów, tak aby ich dzierżawa przynosiła prawdziwie godziwe dochody. Ale zasadnicze zło prawdopodobnie wzięło się stąd, iż Park w pewnym momencie został przez jakichś tam szczególnie intensywnie, a zwłaszcza efektywnie myślących urzędasów funkcjonujących w centralnej administracji przekształcony ni z gruchy, ni z pietruchy z przedsiębiorstwa państwowego w spółkę Skarbu Państwa , co automatycznie, w całym majestacie prawa odcięło go od wszelkich dotacji, podczas gdy przecież na całym świecie tego rodzaju obiekty są z chyba dla wszystkich, oprócz tych akurat panów, zrozumiałych względów traktowane jak instytucje użytku publicznego, a nie jak, za przeproszeniem, pierwszy lepszy zakład produkcyjny wytwarzający dajmy na to kalosze! Za miarodajną  ilustrację mógłby tu na przykład posłużyć Central Park o mniej więcej o połowę mniejszej powierzchni, na utrzymanie którego miasto Nowy Jork bez szemrania przeznacza rokrocznie niebagatelną kwotę 14 milionów zielonych. Tym jednak razem ów przykład, płynący przecież z kraju tak ochoczo stawianego nam przez naszych nieocenionych decydentów najrozmaitszej maści za niedościgniony wzór wszelakich cnót, jakoś nie zdołał pobudzić ich samych do w miarę racjonalnego myślenia, co w przypadku takiego jak Park obiektu prędzej czy później, jeżeli się ktoś wreszcie nie ocknie, doprowadzi do jego ostatecznego i już niemożliwego do odwrócenia ukatrupienia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...