„Oto
bowiem zdarzyło się coś, co zmienia lepiej lub gorzej ułożone życie w twór
życiopodobny, w wegetację, gdzie dominującym uczuciem jest lęk o jutro, a
motywacją chęć przetrwania niezależnie od stopnia upodlenia. Jak powypadkowy
paraliż, życie po niezliczonych chemiach, gdy rzyga się już własnymi organami i
żółcią…jak reszta dni spędzona na dworcu wśród żebraków, ćpunów i innych
ludzkich odpadków”.
„Twór
życiopodobny” zamiast codziennej egzystencji, to dar widzenia i dotykania Ciemności.
Siły, o której istnieniu wolelibyśmy nie wiedzieć. Najgorsze, że wystarczy
chwila, by zwróciła na nas uwagę, dostrzegła nas i włączyła do grupy
przeklętych.
KLĄTWA MROKU
Dotkliwie
przekonała się o tym Natka – zamieszkała w Katowicach studentka kulturoznawstwa.
Z pozoru błahe wydarzenia miały bowiem zaważyć na całym jej życiu: nieświadoma
wartości przedmiotu, oddała pewnemu starcowi dziwną monetę, przyjmując tym
samym na siebie jego przekleństwo. Okazana przez niego Natce pomoc, została odpowiednio
zmanipulowana przez Ciemność - tego testu jej więzień nie zdał. Skorzystał
bowiem z okazji, by uciec z koszmaru i wrócić na łono utraconej dawno rodziny.
Naznaczony przez Ciemność nie mógł jednak tak naprawdę odejść, chyba, że za
cenę życia najbliższych… „Wybrani” – świadomi wydarzeń – oczekiwali na
przybycie nowo zrekrutowanej, w jedynym bezpiecznym miejscu - na dworcu w
Katowicach. Surowy moloch zagwarantował jej schronienie przed Ciemnością,
natomiast współtowarzysze niedoli: opiekę, pomoc i - co najważniejsze - wyjaśnienia.
Dziewczyna nadspodziewanie szybko zaaklimatyzowała się w nowym miejscu, akceptując
także reguły gry – te ludzkie i te nieludzkie - według których teraz przyszło
jej żyć. Wykluczeni z normalnego życia, które wciąż się wokół nich toczy,
niewzruszenie trwają, byle do następnego wschodu słońca. Prawdziwa walka o
przetrwanie zaczyna się wtedy, gdy Ciemność postanawia powiększyć swoją strefę
wpływów, wystawiając swoich więźniów na coraz liczniejsze próby. Otwarte zakończenie
powieści daje nadzieję, ale i zarazem prowokuje do zadawania pytań – czy to
aby nie początek kolejnej rundy tej podstępnej gry?
To
nie jest genialna powieść która przedefiniuje nasze istnienie. To przyjemne czytadło,
które - odkąd dworca nie ma - nabrało dodatkowego znaczenia. Dziś przywołuje wspomnienia i budzi sentyment. Ćwiek poprzez tę powieść
zmienił sposób myślenia/pisania o Katowicach i chwała mu za to. Większość
powieści, których akcja rozgrywa się w tym mieście jest na wskroś obyczajowa,
ewentualnie historyczna z nutką kryminału. Młody pisarz pokazał, że warto
mrocznie i tajemniczo, że miasto ma niewykorzystany potencjał. Można nawet wraz z bohaterami zastanowić się: czy
Ciemność jest wszędzie, czy tylko na Śląsku. Może to efekt nadmiernej
eksploatacji złóż, które uwolniły potwora z ziemskich trzewi? Płonąca Ciemność
mogłaby urosnąć do roli mitu, miejskiej legendy, śląskiego potwora. Niestety
aby tak się stało, czegoś w powieści zabrakło.
CIEMNOŚĆ
Pozycja
ta jednak niezaprzeczalnie coś w sobie ma, dlatego bronię się przed nazwaniem
jej bajeczką. Horrorem na pewno nie jest. To muśnięta grozą, lekko nią
przyprószona, powieść fantasy, a w zasadzie urban fantasy. Horrorek, który nas
ani nie obrzydzi, ani nie przestraszy, nie zaleje też potokiem krwi, mimo że
wytrwale próbuje. Ciemność, mimo iż ma przerażać w ogóle tego nie robi,
bardziej przeraża beznadzieja i bezsilność bohaterów… Na dzień dobry dostajemy
w twarz (żeby nie napisać po prostu „w pysk”) Ciemnością, kłębiącą się i
skwierczącą umarłymi. Zakorzeniony w podświadomości pierwotny lęk przed mrokiem
i ogniem, nie zostaje w czytelniku w ogóle pobudzony. Nie mamy więc okazji
wystraszyć się niewiadomego, od razu ofiarowuje się nam pakiet możliwości
zjawy, której wygląd również nie pozostaje dla nas tajemnicą. Plastyka opisu to
jedno, a groteskowe przerysowanie to drugie. Pisarz przedobrzył, jakby nie mógł
się już doczekać, żeby przedstawić nam swój „świetny” pomysł. Brak stopniowego
budowania napięcia robi swoje. A potem już tylko powtarzane w kółko: palenie,
skwierczenie, topienie, orgastyczne wrzaski i bla bla…. Ile można czytać takich
samych opisów płonących trupów, które niezmordowanie wciąż płoną od nowa? – to
tyle jeśli chodzi o przerażenie.
Ciemność
– jak już wspomniałam - opisana jest bardzo plastycznie. Oddziałuje na zmysły
czytelnika: węchu - palone mięśnie, skóra, metal; wzrokowe - płynność płonącej
Ciemności, czyli połączone w bezwzględną i okrutną jedność żywioły wody i ognia
(może nawet powietrza - wciąż faluje, parzy); słuchowe - przerażające okrzyki
bólu połączone z niewyobrażalną ekstazą; dotykowe: wysuszone oczy, usta, palący
gorąc, wtapiające się w palone ciało, topiące się ubrania, gotująca się w
żyłach krew; smak - suchość w ustach, smak własnego palonego ciała. Powstało
więc coś na kształt klasycznego piekła, w którym karany jest każdy ludzki
zmysł. Ćwiek udowadnia, że klasyka nie musi być wcale zła, czasami warto
skorzystać z jej zasobów, jak widać, słychać i czuć.
Płonąca
Ciemność jest zjawiskiem paranormalnym. Tym samym wykracza poza granice
ludzkiego poznania. Dlatego jest nam tak trudno ją sobie wyobrazić. Pisarz dwoi
się i troi, by przybliżyć nam jej wizerunek. Za każdym razem czegoś brakuje, coś nie gra (Bo jak można płonąć bez blasku? Jak można coś
widzieć w najciemniejszej Ciemności?). Załóżmy więc, że pewnego rodzaju
„nieogarnialność”, to cecha charakterystyczna tego typu zjawisk, i to zupełnie
normalne, że nasz umysł ma problem z ich klasyfikowaniem.
Ciemność
porównana zostaje nawet do Styksu, to bardzo ciekawa i sugestywna interpretacja
starego mitu. Ciemność stanowi, jak Rzeka Śmierci, przedsionek do innego
świata, może nawet do samego piekła. Niezaprzeczalnie ma Ona w sobie coś z
niezwykłej rzeki - lejącego, wylewającego, płynnego, ciekłego.
Co
istotne ten tajemniczy i okrutny twór, sam ustala reguły gry, bohaterowie
dostosowują się do niech po omacku, bardziej zgadując, niż wiedząc co robić i
jak się zachować. Z niewiedzy popełniają błędy, a wtedy jest już za późno na
ratunek. Czytelnik wie o istocie Ciemności tyle co bohaterowie, czyli niewiele.
Pewne jest tylko to, że wszyscy są wobec niej równi: ksiądz, dziecko,
przypadkowy morderca, pisarz… i, że jest podstępna i nie zna litości.
LUDZIE
Jakub
Ćwiek ukazał meneli jako ludzi walczących, bohaterskich, chociaż nie
nieomylnych i niekrystalicznych. Chociaż na co dzień odpychani i opluwani,
rehabilitują się w walce, mimo lęku. Dla pisarza i dla czytelnika dworcowi
bezdomni odzyskali twarze, stali się na powrót ludźmi. Przywrócono
im godność, zerwano etykietki. Krwiożercza zmora to nie ich jedyna
przeciwniczka, jak łatwo się domyślić, jest nią również
znieczulica społeczna, generalizowanie i osądzanie. Autor na szczęście daleki
jest od prawienia kazań. Sugeruje ale nie zanudza.
Postacie, jak już pisałam, nie są krystaliczne, lubimy bohaterów
właśnie za ich niedoskonałość. To uszkodzeni ludzie z pięknymi duszami, którzy
pozostali wierni wartościom mimo upodlenia. Przyłapujemy się jednak, na tym, że
to myślenie życzeniowe, a bohaterowie ulepieni są z papierowej masy - zbyt
idealni, lojalni, opiekuńczy, honorowi, prostolinijni – taka charakteryzacja na
„dream team”. Próba nadania im charakteru poprzez wyciąganie „brudów” z
przeszłości, nie zdaje egzaminu. Ponieważ nawet uczynione przez nich zło
zostaje usprawiedliwione, pomniejszone: tak jakoś samo wyszło, przypadkiem i
nie oni są mu winni lecz zły świat. Mimo to, nie
odnajdujemy w powieści wewnętrznych dywagacji, spowiedzi, strumieni
świadomości, monologów wewnętrznych, wątpliwości. Na szczęście pisarz nie bawi
się w pogłębianie psychologiczne postaci. Zarysowanie wystarczy, byśmy i tak zastanawiali się czy tacy ludzie zasłużyli na karę?
Może Ciemność lubi wyzwania, lubi łamać tych najtwardszych?
Najmniej
urzeka Natka. Niby jest główną bohaterką, ale właściwie nią nie jest. Jej losy
mało mnie obchodzą, jest bezosobowa. Dziewczyna zbyt szybko przyjęła jako fakty
informacje o Ciemności, właściwie od razu rozgościła się i zadomowiła na
dworcu. Żal nam Darka, Izy, Tadka, Literata, nawet Mietka, ale nie Natki,
ponieważ od początku wiemy, że jej się uda, że się uwolni. Czujemy, że będzie
to okupione ofiarami i to nas denerwuje.
Jak
dla mnie główną bohaterką powieści jest Ciemność, to ona nas najbardziej
intryguje siejąc zniszczenie. Rozkapryszona wciąż
nagina reguły gry, i przez te swoje ślepe okrucieństwo pozostaje fascynująca. Ludzie
są tylko pionkami w jej grze, są jak hodowla mrówek, zamknięci w terrarium,
wciąż obserwowani.
DWORZEC
Miejsce
akcji to nie wymyślone „gdzieś tam”, tylko realne „tutaj”. Jakub Ćwiek
dostrzegł potencjał pozornie pozbawionego go miejsca - dzięki czemu je dla nas
upamiętnił, świetnie oddając jego klimat. Miejsce akcji, to katowicki dworzec -
żywa pułapka, w której utknąć może każdy: nie ważne czy podróżny, czy włóczęga,
czy pracownik. To nie na darmo zwany „umieralnią” bezdomnych, bunkier pełen kolorowego chłamu. W powieści ten surowy
moloch, przerażający tak samo za dnia jak i w nocy, staje się areną, na której
do walki z potworem staje nieuzbrojony człowiek. Ta wyspa z
betonu, paskudna, szara, kanciasta i śmierdząca, została literacko
przekształcona również w bezcenny azyl. Świat dworca to organizm rządzący się
własnymi prawami. Wszelkie ingerencje ze świata zewnętrznego są dla niego
szkodliwe. To co wydaje się być pomocą, tutaj staje się kamieniem u szyi. Nie
można naprawić tego, czego się nie rozumie, czego reguł istnienia się nie zna.
Tak samo jak świat z poza Dworca nie rozumie, jego „mieszkańców”, tak samo
niepojmowalna dla człowieka jest Ciemność, która „trawi” Wybranych.
Stary
dworzec, dziecko brutalizmu, wyklinany za toporność został obecnie zastąpiony bryłą waginopodobną -
równie nie komponującą się z zabytkowymi kamienicami, jak jej poprzednik. Niestety
przebudowa spowodowała, że nie doczekamy się ekranizacji książki. Może ze
względu na poziom naszej kinematografii (coście uczynili Wiedźminowi!!) lepiej,
że tak się stało. Mimo, to mam cichą nadzieję, że jeśli kogoś będzie stać na
zbudowanie repliki starego dworca, to i stać go będzie na nakręcenie filmu na
poziomie i z godnej jakości efektami specjalnymi. Scenarzysta, który się tego
podejmie, będzie miał ułatwione zadanie: książka to gotowy scenariusz z podziałem
na sceny, fabuła ma również wzorcową konstrukcję.
Swoboda
wyobraźni połączona z realizmem miejsca akcji, stanowi o sile tej powieści.
Usidla
ona czytelnika. Nie wiemy nawet kiedy, a tkwimy po uszy w fabule i nie możemy
się oderwać. Tylko po lekturze jest ten kac – że co w niej właściwie takiego
było…im dłużej myślimy, tym więcej wyliczamy jej wad i błędów. I nadal nie
wiemy jak nas zaklęła…
POTKNIĘCIA
Problemem
na pewno nie jest zbyt prosty język, tacy sobie bohaterowie, ani niestraszna
potwora, tylko powtórzenia, pewna banalność, przewidywalność zakończenia i zbyt
wiele niedomówień. Wątki rwą się, i zostają porzucane i to nie tylko te
poboczne. Fragmentaryzacja treści – owszem - jest świetnym zabiegiem, dzięki
któremu utrzymuje się zainteresowanie czytelnika. W tym przypadku żonglowanie
fragmentami fabuły prowadzi do pewnych niezgodności i błędów logicznych. Szkoda,
że pisarz stracił czujność. Więc jak to jest z tą Ciemnością jest wszędzie i
widzi wszystko, czy skupia się na jakimś wybranym aspekcie rzeczywistości?
Dlaczego wszystkim płoną włosy, ale te dziewczęcia studiującego pozostają
nietknięte? Dlaczego raz się płonie od razu, a innym razem udaje się uciec? Istnieje
podejrzenie, że pomysł przerósł twórcę - nie wyjaśniono nam istoty Ciemności.
Czy autor sam pogubił się w tym, co wykreował? Poza tym ten dramatyzm sceny
końcowej…Można było go uniknąć, gdyby z dworca – bezpiecznego miejsca - wyszła
osoba z dwoma monetami – wiem, że byłby to banalny happy end, ale rozwiązanie
zaproponowane przez pisarza jest po prostu zbyt naciągane, przesycone emocją,
która miała nas wzruszyć.
Są
w książce dwie sceny po przeczytaniu których,
swobodnie można odłożyć książkę i fuknąć pod nosem: „no way”. Można nie
przełknąć rehabilitującego się demona Darka i postaci księdza Mateusza. Jest
też kilka niepotrzebnych wtrętów, które niczego do akcji nie wnoszą, a wręcz ją
rozbijają, jak np. opisywanie relacji Grześka z jego dziewczyną.
Dialogi
są trochę zbyt banalne, podobnie jak usta, w które włożone są słowa. Język
postaci nie jest do końca wystylizowany ani zindywidualizowany. Znalazło
się kilka niegroźnych błędów np. „…gdy nadjeżdża się nocny
pociąg”. Poza tym, pisarz potwierdza zasadę, że nie da się napisać książki, w
której nie pojawiłaby się chociaż jedna, choćby przez mgnienie widoczna naga
pierś i takiej bez słowa „kutas”. Niczego to do treści nie wnosi, fabuła
przetrwałaby i bez tego, ale widać nie mógł inaczej. Momentami
treść jest rozmemłana i przesłodzona. Ale na szczęście autor nie brnie ślepo w
tym kierunku i w porę ratuje sytuację.
KOŃCOWE WNIOSKI
Wydawnictwo
popisało się okładką: książka stylizowana jest na pudełko zapałek z dworcem w
tle. Zapałki – siarka – płomień - płonie ciemność, płoną ludzie. Całkiem
logiczne i zgrabne. Projekt nie jest na
tyle niepokojący byśmy myśleli, że sięgamy po horror. Jest na to nieco zbyt
subtelny - owszem jeden „zapałek” jeszcze żyje/płonie i wyraźnie cierpi katusze
- a reszta ma już główki z samych czaszek, ale to trochę za mało… i dobrze,
książka jak już pisałam horrorem nie jest.
Jak
to u Ćwieka bardzo liczne są nawiązania do popkultury: „Świt żywych trupów”,
książki Kinga,a nawet Rowling. Odnajdujemy w tekście również wątki
autobiograficzne. Pojawia się postać pisarza – Literat – odczytywany jako
alterego Ćwieka. Mądry, błyskotliwy, zgłębiający tajemnicę Ciemności, jednak
świadomy tego, że ociera się tylko o jej powierzchnię. Na dworcu szukał
inspiracji, z wyboru został Przeklętym. Trudno nie zauważyć analogii z losami
autora: on również szukał natchnienia - i znalazł je jak widać – spędzając
wiele nocy na dworcu, poznając go od podszewki, tak jak i jego mieszkańców. Ćwiek
wie o czym pisze, realnie oddaje życie bezdomnych i miejsce w którym wegetują.
Ta warstwa powieści jest więc w odbiorze czytelnika najautentyczniejsza.
Autor
pokusił się również o autointerpretację własnego dzieła, wplatając ją niewinnie
w tekst: „Była to opowieść z gatunku realizmu
magicznego o facecie, któremu sypie się życie i który nieubłaganie zbliża się
do swojego Styksu. Fakt, że rolę Rzeki Śmierci pełniła tu katowicka ulica,
jeszcze dodawał uroku”. Czy pisarz – nieskromnie - oczekiwał również, że wzorem
Natki, czytelnik podąży szlakiem wyznaczonym przez jego powieść?
Powieść
nie burzy schematów, ale ma swój specyficzny klimat, który mami i wciąga. Na
pewno znajdą się oddani wyznawcy tej katowickiej wariacji Silent Hill i w ogóle
się temu nie dziwię. Ogólnie: książkę świetnie się czyta a czasami nie jest
potrzebne nic więcej.
Okładka 6/6
Wydanie 6/6
Czytliwość 6/6
Ogólnie 4/6
Autor: Jakub Ćwiek
Tytuł: Ciemność płonie
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Wydanie: I
Rok wydania: 2008
Oprawa: miękka
Ilość stron: 309
Cena: 27,99 zł
Fragment:
„Pięć
lat minęło, odkąd zziajany i przerażony trafił tu po raz pierwszy, ale dopiero
teraz zauważył, jak wiele się od tego czasu zmieniło. Jak bardzo tu teraz
kolorowo.
<<To
nie są prawdziwe zmiany – poprawił się w myślach. – To tylko wielobarwne
graffiti na obszczanym murze. Z daleka wyglądają ładnie, ale z bliska czuć, że
też śmierdzą>>.
Po
lewej zza stoiska z cukierkami patrzyła na podróżnych kartonowa modelka L’ Oréala.
Kusząca i apetyczna – jak wszystkie dziewczyny zaczynające swą karierę od
rozkładówek – nie była jednak w stanie przekonać starszego mężczyzny, by choć
zajrzał do dworcowej perfumerii. Sam pomysł wydawał mu się groteskowy.
Rozumiał
– kantory, saloniki prasowe, a nawet kawiarnie czy sklepy muzyczne, zdążył
nawet przywyknąć, że rozmieszczono je bez ładu i składu. Rozumiał cholerne w
wózki z obwarzankami i oscypkami, choć nie podałby ręki komuś, kto je kupuje.
Ale
perfumeria? W miejscu, które cuchnie jak dom starców?!”
„Dworcowy
bar z całych sił próbował uchronić się przed zarazą postępującej obskurności,
która z biegiem czasu infekowała podobne miejsca. Przeszklone ściany –dwie –
oddzielały bar od betonowego tarasu, a jedna od głównej hali dworca – myto na
bieżąco, dzięki czemu do środka wpadało prawdziwe dzienne światło, nie mgła
jasnej szarości. Nikt nie próbował zamknąć przestrzeni nad głowami podwieszanym
sufitem i wchodząc tam, nie miało się wrażenia, że za chwilę zabraknie
powietrza. Prawdziwa katedra dla pielgrzymów pod wezwaniem świętego Intercity”.
„Kiedyś,
przy okazji rozmowy w większym gronie o rodzinnych stronach, Kryśka
stwierdziła, że w każdej dyskusji o przewadze dowolnego miasta nad Katowicami
jako argument ostateczny pada zawsze kwestia rynku.
-
To zupełnie jak z tą niepisaną zasadą – powiedziała wtedy, popijając z kufla
tyskie – ze jeśli dyskutuje się z kimś dostatecznie długo, to ten ktoś wreszcie
wyciągnie ci jako argument Hitlera i nazizm. Możesz dywagować o stokrotkach, o
jogurtach, a austriacki kurdupel i tak wypłynie niczym śnięta ryba. Tak samo
tu. Nieważne są dobre drogi, średnicówka, liczba kin czy cholernych teatrów.
Najważniejszą sprawą jest właśnie ten zasrany placyk. Nie masz go, to znaczy
nie masz niczego…
Natka
przypomniała sobie te słowa, idąc ulicą 3 maja właśnie w stronę marnej
katowickiej namiastki rynku. (…)
Pamiętała
te wszystkie historie, jak to nie da się przejechać z Ligoty do Centrum w
białej koszuli, żeby nie poszarzała, ponur żarty, że oto wjeżdża do świata
wiecznego listopada, gdzie na drzewach wiszą tylko najwytrwalsze liście, dawno
już pożółkłe.
-
To świat po ekologicznej apokalipsie – mówili znajomi – z ludźmi o ziemistej
skórze, martwych twarzach z brwiami i rzęsami zabarwionymi węglem na czarno i
zaawansowaną pylicą…
Właściwie
wszystkie ich katastroficzne przepowiednie okazały się bzdurą, ale gdy Natka
jako śląska neofitka usiłowała przekonać do Katowic przyjaciół, sprawdzały się
słowa Kryśki. Rynek, a właściwie jego brak , zamykał sprawę i kończył dyskusję.
Coś
w tym było, bo właściwie co to za miasto bez rynku? W czasach, gdy niemal
wszystkie polskie metropolie inwestowały w eleganckie starówki, kładły kolorowe
kostki i kłóciły się z konserwatorami zabytków o kształt okien, stolica Śląska
wciąż miała tylko łysy plac poprzecinany torami tramwajów, szary, mdły i
bezbarwny.
Zamiast
cieszących oko wymuskanych kamieniczek nad placem górowały gmach niegdysiejszej
„Trybuny Śląskiej”, a obecnie „Dziennika Zachodniego”, i stojący z drugiej
strony dom towarowy, z którego szyb dopiero niedawno zmyto legendarne już logo
PSS „Społem”. Pomiędzy nimi, świątek piątek, zima czy lato, stało namiotowe
miasteczko kwiaciarzy z różami przykrytymi brudną folią i tandetnymi koszykami
pełnymi sztucznych fiołków i bratków.
Natka
widziała to wszystko i wcale jej się to nie podobało, ale doceniała szczerość
Katowic i ich mieszkańców. Tu nie było przecież starego miasta, które można by
odnowić, a więc tym bardziej nikt nie miał zamiaru budować sztucznego. Nikt też
się nie silił, by stworzyć centrum pod gusta turystów czy coraz liczniejszej
rzeszy studentów”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz