30 kwietnia 2014

Współczynnik Pikusa - czyha wszędzie. A co mają z tym wspólnego grzyby?

Pewnego dnia - może była to sobota albo niedziela - pewna rodzina, składająca się z babci, dziadka, matki, ojca i małego Wincenta, nie wspominając psa Pikusa, wybrała się do lasu na grzyby. Nazbierali ich całe mnóstwo. Naturalną koleją rzeczy podano je na obiad. Były grzyby duszone, smażone, opiekane, była zupa grzybowa, a nawet grzybowy kompot na deser. Wszyscy objedli się jak bąki. A że potraw grzybowych było w nadmiarze, posmakował ich również Pikus.
Po grzybowej uczcie na wszystkich twarzach malował się uśmiech zadowolenia. Ojciec włączył telewizor, dziadek rozwiązywał krzyżówki, babcia drzemała w fotelu, a matka sprzątała po obiedzie, zmywając naczynia. Wincent wyszedł na podwórko, a objedzony pies za nim.
Nie minęła godzina, kiedy mały Wincent wpadł do domu, krzycząc z przejęciem: -Pikus nie żyje! - Miał łzy w oczach i był cały roztrzęsiony. Po paru chwilach zaczął blednąć dziadek. Zasłabła babcia, a ojciec pobiegł do łazienki i rozpoczął dyskusję z muszlą klozetową. Po krótkim czasie zajechały dwie karetki i zabrały całą rodzinę do szpitala. Sytuacja wyglądała poważnie: w okolicy zdarzały się przypadki poważnych zatruć grzybami. 
W szpitalu całej rodzinie wypłukano żołądki i podano odpowiednie środki. Kiedy jednak przyszła kolej na małego Wincenta, lekarz nie stwierdził u niego objawów zatrucia. Wincent wyglądał całkiem zdrowo. Lekarz spytał go: - Powiedz, jak to było z Pikusem. Matka mówiła, że nie żyje. 
- Jakąś godzinę po obiedzie Pikus wbiegła na drogę i przejechał go traktor..... 

Co się stało? Otóż nic niezwykłego. Odbiór informacji zależny jest od kontekstu i skojarzeń (naszej definicji pojęć), i czasu, który minął od uzyskania tej informacji. Nasz mózg deformuje fakty według własnych upodobań. Możemy to nazwać Współczynnikiem Pikusa. Współczynnik ten przyjmuje wartość "-1" (opaczne zrozumienie) lub "+ 1" (prawidłowe zrozumienie). Mając tego świadomość, przykładajmy się bardziej do dopytywania, niż zakładania "z góry" :-) 

Wzór określający zależność rozumienia informacji od wpływających na nią czynników:


Ri = Wp f (I, K, D) T


Ri — rozumienie informacji — Pikus nie żyje wskutek zatrucia
grzybami
Wp — współczynnik Pikusa — w tym przypadku o wartości minus jeden
I — informacja — Pikus nie żyje
K — kontekst — na obiad były grzyby
D — definicja pojęć (skojarzenia) — bywają trujące grzyby
T — czas — w tym przypadku krótki; sugestywność informacji powstrzymała  od  zadania  Wincentowi  pytań  pomocniczych,  które sprecyzowałyby informację. W konsekwencji u odbiorców wystąpiły pełne objawy zatrucia, adekwatne do rozumienia informacji.


Źródło: NLP według Danetgo, Jan Raudner




Od razu przypomniał mi się Współczynnik mglistości tekstu..... Pamiętacie?

24 kwietnia 2014

A co o Was myślą Wasze przytulanki z dzieciństwa? /Śmieciowisko - Karol Mitka/

Skoro żadne wydawnictwo nie chciało wydać nowelki Mitki, to miało ku temu powody. Albo niszowość gatunku i wynikający z tego brak ewentualnych zysków, lub tekst jest tak słaby, że nie ma co go światu pokazywać. Self - publishing daje pisarzowi możliwość wyjścia z tej patowej sytuacji. W pierwszym przypadku można utrzeć nosa wydawnictwom i udowodnić, że się nie znają (przykład antologia „Zombiefilia”, „Za garść zbawienia i inne opowiadania” Bartosza Orlewskiego). W drugim, niestety prowadzi do zaśmiecenia Internetu (i ulic) tekstami autorów bezkrytycznych wobec tego co tworzą, przeświadczonych o swojej doskonałości – błędne koło. Do której grupy zalicza się „Śmieciowisko”? Trochę Wam podpowiem.

Do tej noweli podchodziłam, jak do jeża. Karola Mitkę lubię, niestety ostatnio w „Histerii” srodze zawiodłam się jego opowiadaniem. Obawiałam się, że jeśli znów przeczytam coś słabego, zmienię zdanie o jego twórczości. Ale się w końcu przemogłam.

Jak przystało na bizarro na początku tekstu  w ogólne nie wiemy „o co kaman”. Jest jakiś Ziutek Cipała, mający wszystko gdzieś i ostentacyjnie drapiący się „po rowie” w obliczu nadnaturalnych i przedwiecznych zjawisk. Nie straszna mu nawet Babka Meduza, której zamiast żmij z głowy wyrastają męskie przyrodzenia. Babka ta nota bene planuje zemstę na wnuku, ponieważ ten dopuścił się profanacji jej zwłok. Ziutek pewnego dnia odkrywa, że odebrano mu skarb, dzięki któremu osiągał niebotyczne orgazmy. I tutaj akcja nabiera rumieńców: wyrusza na wyprawę – sam tytuł wskazuje gdzie. A tam, też się dzieje. (Anty)Bohater przenosi się do innego wymiaru, świata w którym króluje smród gówna, rozkładających się zwłok i wszystkiego, co mogłoby być jeszcze gorsze, a nie jesteśmy sobie teraz tego w stanie wyobrazić. Jako rasowa postać spotyka po drodze pomagierów: Maurycego (kim jest nie zdradzę - padniecie) oraz mojego faworyta Barnabę – miś, taki trochę Rambo nie przebierający w słowach. Akcja noweli rozgrywa się w realiach nie przypominających tego, co znamy, to bełt ze wszystkiego, co stworzył świat, doprawiony paskudnym smrodem niedorzeczności.

Nie można twierdzić, że polskie bizarro jest takie samo jak amerykańskie: inne warunki socjologiczne, specyfika literatury, potrzeby czytelników, mentalność narodowa i inna „granica” głupoty - to nie pozostaje bez wpływu na literaturę. W noweli Mitki oczywiście groteski i bezsensowności mamy sporo, fabuła jest zakręcona, elementów obscenicznie-obrzydliwych też nie brakuje. Bo bizzaro to przecież trochę fantastyka, trochę horror, trochę pornografia. Profanacja wszelkich świętości – takich jak ukochana zazwyczaj „babcia” – jest w tym gatunku całkowicie na miejscu. Karol Mitka tworzy bizarro mocno bazujące na wulgarności i dosadności, takie polskie wulgizarro lub bardziej swojsko kurwizarro i w związku z silnym nasyceniem obrzydliwością  - gorezarro (lubię tę końcówkę!). Co raczej w grzecznych księgarniach się nie sprzeda – bo będzie wiodło młode dusze na pokuszenie. Nazwać tekst kiczowatym i tandetnym, to żadna obraza dla tego gatunku, jej twórcy stronią od mainstreamowych i gustownych łatek. Jednak i bizarro można napisać tak, by miało ono drugie dno. Nie polega ono tylko na pluciu kontrowersją dla własnej reklamy i zaistnienia poprzez skandal. Skrajna wizja może prowadzić „dokądś” mimo, iż nie jest to wymóg. Można na upartego stwierdzić, że Mitka trącił problem ekologii, nadprodukcji śmieci, tego do czego można się posunąć, by się ich pozbyć i co możne stać się dla kogoś „śmieciem”. I co ważniejsze przez ułamek sekundy, pojawia się sentyment za przedmiotami, które kiedyś były dla nas ważne, co się z nimi stało? Gdzie się podziały? (Uf! Zielony Zając nadal jest w kanapie, bo prawie dostałam palpitacji. A Wy, gdzie macie swoje przytulanki z dzieciństwa?)

Osobna kwestia to język – barwny, bogaty, a jednak warsztatowo zgrzyta: nadmiar porównań, trochę wplecionych na siłę, gramatyczne dziadostwa. Im dalej w treść tym jednak bardziej gładko wchodzi - można przeżyć.

Grafika na okładce, pozwala nam ocenić po niej książkę. Więc nie bądźcie zbyt zdziwieni tym, co wyczytacie w blurbie. A jeśli po tym, co widzieliście i przeczytaliście zniesmaczy Was treść – to jeszcze raz spójrzcie na okładkę, jeszcze raz przeczytajcie blurba i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy nie zostaliście wystarczająco ostrzeżeni. Dla fanów gatunku i ciekawych literackich eksperymentów lektura będzie stanowiła przednią rozrywkę. Dzieło, to jednak wybitne nie jest, w sam raz na kilka przystanków w autobusie, ku zniesmaczeniu zaglądających przez ramię – a dobrze Wam tak! :-)

Czytliwość: 4/6
Wydanie:3/6
Okładka: 5/6
Ogólnie: 4/6

Tytuł: Śmieciowisko
Autor: Karol Mitka
Wydawnictwo: Horror Masakra
Rok wydania: 2014
Wydanie: I
Okładka: miękka
Ilość stron: 26


23 kwietnia 2014

Weganin na odwyku /Głód – Król-Mori/

Opowiadanie to jest dodatkiem do trzeciego numeru „Horror Masakry”. Jaka idea przyświecała redakcji i dlaczego nie zostało ono wcielone do numeru, tylko wydane osobno? Nie mam bladego pojęcia – oświećcie mnie. Skoro już zostało z niewiadomych przyczyn wyróżnione, dlaczego nikt nie pokusił się o jakąś do niego grafikę? Opowiadanie posiada coś na kształt okładki, jednak nie została ona zagospodarowana. Szkoda – skoro już coś promować, to na 100%. Śmieciowisko”,  jako Zeszyt Grozy, wpasowuje się wizualnie w Zin, a zarazem może funkcjonować osobno – i to rozumiem.

Autorkami „Głodu” są dwie kobiety: Paulina Król (Blog:W Świecie Słów) i Carla Mori (Powieść:Krew, pot i łzy). Połączenie sił i wyłuskanie z dwóch różnych osób tego, co najlepsze – to ogromna siła pisarskich duetów. Niestety podwójne możliwości, to także podwójne rozczarowanie… I w tym wypadku coś poszło nie tak. Ogromna szkoda (Dlaczego?! -Drę się w wniebogłosy, na szczęście nie słyszycie!!!). Tekst wydany osobno w moim odczuciu nie powinien być TYLKO przeciętny. Nie jest jednak Pań winą, że przeciętność ostatnio mi się przejadła i reaguje na nią alergicznie, efekt tego jest taki, że czepiam się, jak wygłodniały weganin zwierzęcego białka.

Sanok, On bohater – wojujący ekolog, weganin. Z założenia: wilk w owczej skórze. Najsłabszy element tej historii. Tomasz jest nijaki, płaski, nie przeżywa emocjonalnych rozterek, nie posiada głębi, nie ma wyrzutów sumienia, ani chęci zastanowienia się nad swoją drugą naturą. Myślałam, że ewentualnie można to wyjaśnić tym, że niczego nie pamięta, że to jakaś schizofrenia, przeskakiwanie osobowości, ale w kontekście tego, co bohater zastaje po przebudzeniu - było to naiwne z mojej strony. Ludzie tak nie reagują: budzę się utaplana w gównie i krwi, więc kąpię się, robię pranie i żyje dalej, jakby się nic nie stało. To mało wiarygodne. Poza tym potwór, którego spotykamy pewnej nocy właściwie niczym się nie różni od bohatera - nie jest niepoczytalny, ani zdehumanizowany - to zwykły, głodny facet. Trzeba było postawić na mutację przy pełni, nieświadome działania, albo od razu założyć, że ten człowiek po prostu JEST kanibalem na pełen etat. Co idzie za tym, że motywacja Tomasza jest niejasna, czytelnik nie obserwuje tego, jak rodzi się potwór. On sobie już gdzieś hasa, a my w sumie stajemy się świadkami tylko jego „grande finale wyskoku” – który, powiedzmy to szczerze, żadnym grande nie jest… Nie chcę zdradzać zakończenia: ostatnia scena w której „widzimy” bohatera, jest dla mnie kompletnie niezrozumiała. Serio? Tak po prostu? Nie, to się nie udało – przykro mi. I jeszcze przez to wszystko jakiś biedny misiek wyzionął ducha – i to mnie chyba jedynie w całym tekście poruszyło.

Może tak to już jest, jak się nie jada mięsa z wyboru, a nie dlatego, że się go nie lubi. Ja do swoich upodobań idei nie dorabiam – nie jem go po prostu i tyle. Nie ma też w mojej okolicy tajemniczych zaginięć, więc chyba nocami nie szaleję.

Szkoda, że autorki nie postawiły na szok, zaskoczenie – wodząc nas za nosy i strasząc anonimowym potworem w tle. Od początku wiemy, co jest na rzeczy. Napięcie – jeśli go oczekujecie – ulatnia się już na pierwszej stronie, potem niestety nie wraca, od tego zera nie ma żadnej tendencji zwyżkowej. Przewidywalny bohater i czytelna intryga i żadnego zaskoczenia na końcu, nawet malutkiej transformacji… Żeby rozerwać człowieka na strzępy, tak by podejrzewano niedźwiedzia, trzeba mieć więcej pary w „łapach” niż przeciętny chłopek (czy się mylę ?)? Bo nóż zostawia inne typy ran i każdy patolog od razu je odróżni, a skoro biegli mieli wątpliwości? Razi mnie te niedociągnięcie, zwłaszcza, że Ten, który okazuje się potworem przez całe opowiadanie jest totalnie bezpłciową mimozą. Oczekiwałam więc, że może łubudubu i na końcu się przemieni. Niestety. Na końcu nie dzieje się kompletnie nic godnego uwagi.

Horror wywołuje w nas niepokój, gdy osadzony jest w realiach nam znanych – tutaj nakreślając obyczajowy obrazek z dnia – co by nie było jednak – świra, pisarki szły więc w dobrym kierunku. Człowiek wstaje rano, prowadzi jakąś działalność, ma plany i znajomych – niby zwyczajnie i normalnie. Wszystko jednak z umiarem – trochę mnie w końcu ten realizm znudził, więcej jest opisów i całej otoczki wokół, niż konkretów. Dobrym zagraniem było przybliżenie nam postaci szewca Andrzeja, który miał szansę wzbudzić sympatię i dzięki temu liczyć na empatię czytelnika (niewielkie mu to pomogło, no ale…). Nie udało by się to, gdyby była to postać dla nas obca – wyszedł zza rogu i tyle.

Językowo opowiadanie jest na wysokim poziomie. Tekst nie atakuje sztucznie rozdmuchanymi wątkami, fabuła jest spójna i wyraźnie zmierza do celu. Znajdujemy w nim klasyczne elementy budzące grozę: noc, potwór, tajemnicze morderstwa przeplatane zwykłymi wydarzeniami, kanibalizm i takie tam dodatkowe perwersje. Coś w ich zestawieniu jednak zgrzyta – nie straszą i nie wywołują niesmaku… Może jednak patrzę ze złej perspektywy? Może gdyby przerobić to na scenariusz? Z rodzimymi misiami w tle, wspomnieniami z Rospudy, kuchnią wegańską (programy kulinarne są teraz przecież bardzo popularne), ukazałby się zupełnie inny potencjał utworu? Niech autorki łapią za klawiatury i piszą od nowa, wykorzystując atuty swojego pomysłu – które ten niezaprzeczalnie posiada, trzeba je tylko poddać lekkiej "obróbce".

Czytliwość: 5/6
Ogólnie: 2,5/6

Tytuł: Głód
Autor: duet Paulina Król i Carla Mori
Wydawnictwo: Horror Masakra
Rok wydania: 2014
Wydanie: I
Okładka: miękka
Ilość stron: 18

A co słychać o "Głodzie" po drugiej stronie lustra: 

22 kwietnia 2014

Cywilizacja biurkowa /Skazani na biuro – Peter Huth/

Funkcjonujące biuro powinno wyglądać jak obozowisko czarnuchów: Wszyscy mają swoje chaty, a między nimi jest plac, na którym przebiega komunikacja. /Hans Struhk/ Ten niepoprawny politycznie opis zawiera garść prawdy. Biurowce współcześnie przypominają jednak mniej obozowisko, a bardziej akwaria w których pracownicy, a jednak niewolnicy, obijają się o zbrojone szyby…O tym, co dzieje się w środku wiedzą tylko Ci, którzy związali swoją egzystencję z budynkiem.

Myślałam, że to będzie książka z cyklu: wydali mnie to jestem, ale po co to nie wiem. Taka psychologiczna satyra powstała ku szeroko pojmowanej rozrywce. I owszem, można się podczas lektury pośmiać, ale krzywdzące byłoby ocenianie jej tylko pod tym kątem. Dodatkowo bowiem książka prowokuje nas do zastanowienia się nad swoim stosunkiem do pracy i naszym miejscu w niej. Nie sprowokuje nas jednak do przewrócenia swojego życia i sposobu myślenia do góry nogami. Zanim przystąpiłam do lektury obawiałam się również, że opisane w poradniku, odmienne realia, panujące na niemieckim rynku pracy nie trafią do polskiego czytelnika. Nie są one aż takim „problemem”, jak myślałam, chociaż momentami pozycja ta stanowi tylko egzotyczną ciekawostkę.

Anegdoty, opowiadania i dosyć sugestywne porównania (praca jako religia, pracownicy popełniający grzechy i ratujący swoje dusze dzięki biurowym cnotom itd.), przedstawiają życie biurowe w krzywym zwierciadle. Chociaż patrząc z szerszej perspektywy, tak naprawdę w tej kpinie zawarte są ogólne prawdy o ludziach, o tym jak reagujemy w określonych sytuacjach, jak schematycznie postępujemy – chociażby próbując zawładnąć przestrzenią pracowniczą i oznaczając swoje terytoria. Okazało się, że autor (przez 26 lat pracował w biurze i nie obce są mu brudne zagrania, nawet takie jak wygryzanie przyjaciół ze stołków!!) ma jednak coś do powiedzenia i, że można wyłuskać z tej pozycji kilka ciekawych informacji. Ukazuje ono nam życie biurowe od środka, opisuje: mityczne miejsca w firmie (takie jak gabinet szefa, gdzie zaczyna się i kończy życie zawodowe tego, kto tam wchodzi); pół żartem pół serio klasyfikację pracowników (poziomą i pionową), najważniejszą w firmie personę sekretarkę-mamuśkę, i 3 typy szefów:

1.      Maszyny z rozdmuchanym ego – pozbawieni wątpliwości i autokrytyki, nie pocą się i nie czochrają, perfekcjoniści.
2.      Katolicy – tacy, którzy  mają od urodzenia poczucie winy, ciągle się obawiają, że zawiodą, że nie zasługują na stanowisko.
3.      Cieniasy – każda ich decyzja jest błędna, sami nie wiedzą co robią na tym stanowisku.

Jak widzimy, w poradniku przeanalizowano pracę biurową pod niespotykanym kątem - rodem z parodystycznych komedii.  Autor nie karmi nas idealistycznymi mrzonkami, wprost pisze -wbrew podręcznikom i wewnętrznym szkoleniom firmowym –, że klient jest zawsze wrogiem: Często się zapomina o tym, że gdzieś tam, na zewnątrz, poza biurem też toczy się życie. Łącznikiem z tym nieznanym, a mimo to budzącym powszechny lęk światem ludzi, którzy chcą nawiązać kontakt z biurem - nierzadko mając ku temu powód – jest centrala telefoniczna. Jej misja to: oświecenie, osłona, odparcie. To wewnętrzna tajna służba każdej firmy. Jeśli myślicie, że uśmiechy skierowane do Was– te znad biurka czy telefoniczne -  są szczere i jesteście mile widziani w urzędach, firmach itd. – pozbądźcie się tego złudzenia. Im szybciej tym lepiej.

I tutaj przechodzimy do sedna ciekawostek: głównych grzechów  popełnianych przez pracowników (nie tylko) biurowych – jak załatwianie prywatnych spraw w godzinach pracy, wykorzystywanie dóbr firmowych -; i zdobywamy odpowiedź na najważniejsze pytanie wszech-czasów: czy wolno wrzeszczeć na szefa (próbowaliście już kiedyś? Mnie się jeszcze nie zdarzyło…); dowiadujemy się również, dlaczego biurowe romanse mają krótkie nóżki i lepiej się w nie nie wdawać.

Dlaczego w biurze jest tak trudno przeżyć, skąd te ciągłe napięcia? Peter Huth nam to czytelnie wyjaśnia: biuro jest obecnie tym, czym był Babilon w czasach Starego Testamentu: azylem dla ludzkich ułomności. Według niego panujące w miejscu pracy zło - podsycane chęcią zdobycia prestiżu, władzy, pieniędzy - drąży ludzkie dusze zdradą, intrygą, wazeliniarstwem, fałszem.  A z czego wynika taka potrzeba trwania w konflikcie, wymuszająca ciągły wyścig zbrojeń? Bierze się z trzech rodzajów lęków:

1.      Tumult na płytce Petriego. W 1900 roku na stu pracowników przypadało 3 urzędników. W 2007 na jednego robotnika przypadało 2 urzędników. Biurkowych pracowników jest zbyt wielu i tylko najlepsi, najsilniejsi z nich się utrzymają i przebiją.
2.      Kres błogiej przyjemności. W czasach sprzed Internetu, komputera, kiedy królowała zawodna poczta, można było w pracy poleniuchować. Teraz wymóg stałej dyspozycyjności, terminowości, powódź danych, technologia pomaga kontrolować pracowników i nie jest już tak różowo – trzeba się spinać.
3.      Wzrost pożera wzrost. „Małe żyjątka rozmnażają się przez podział komórek, biurokraci – przez podział pracy”/Jerry Lewis/ Gdy rynek się przesyci – sypią się stołki.

To nie jest poradnik o tym, jak wygrać taką biurową wojnę, ale o tym jak godnie przeżyć czas „kariery zawodowej”. Ta książka pomoże przemyśleć panujące relacje, w świecie, gdzie awans i sukces liczony jest ilością pięter, jako architektoniczny odpowiednik socjologicznego podziału typu „góra”, „dół”. Musimy bowiem pamiętać, że to co robimy w pracy wpływa na każdą dziedzinę naszego życia i na to kim się w życiu stajemy. Smutne jest to, że relacje w miejscu pracy stają się dla nas ważniejsze od relacji z ludźmi z poza firmy. Biuro to rodzina nowoczesnego człowieka i szkoda, że naznaczona jest ciągłą wojną.

Moje obawy wobec tej książki spełniły się w kilku kwestiach. Po pierwsze nie da się przełożyć niemieckich realiów biurowych na te nasze polskie. Mamy inną kulturę pracy, inny stopień przestrzegania kodeksu pracy przez pracodawców (a zresztą, jak ktoś ma umowę zlecenie, albo o dzieło, to kodeks pracy go w ogóle nie powinien interesować, bo to umowa cywilno-prawna, nie o pracę, więc statusu pracownika nie ma), inny stosunek do wykształcenia. Po drugie książka służy głównie rozrywce, nie jest to skarbnica wiedzy. Jeśli nie macie niczego innego pod ręką a chcecie coś przeczytać – ta lektura Wam nie zaszkodzi, bo dobrze się ją czyta. Napisana przystępnym językiem ze sporą dawką humoru, naszpikowana stereotypami potęgującymi komiczny efekt, stanowi oderwanie od poważnej, ciężkiej atmosfery panującej wobec zatrudnienia i Świętego Graala, którym jest praca - zwłaszcza, że bezrobocie jest tak wysokie, że może lepiej przestać się dołować i bać, bo to i tak niczego nie zmienia -hm?

Czytliwość:6/6
Wydanie: 5/6 
Okładka: 4/6 
Ogólnie: 2,5/6

Autor: Peter Huth
Tytuł: Skazani na biuro
Tytuł oryginału: Das Büro
Tłumaczenie: Magdalena Wojdak-Piątkowska
Wydawnictwo: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne

Rok wydania: 2008
Wydanie: I
Okładka: miękka
Ilość stron:217
Cena: 39,90

Fragment:


Podczas gdy na imprezach w stylu „Ryba szuka roweru” spotyka się głównie ożywione, ciemnowłose studentki fakultetów humanistycznych o wymarzonej specjalności „coś związanego z mediami” względnie studentów ekonomiki przemysłu w kolorowych marynarkach i natrętnie dobrym humorze, singiel w biurze ma szeroki wybór. Panie odnajdują słodko zdziecinniałych księgowych z początkami demencji i słabością do książek kucharskich Jamiego Olivera, ambitnych prawie-szefów z włosami przylizanymi żelem i szpakowatych prezesów zarządu z opcjami na akcje (i dwoma byłymi żonami). Oferta dla panów obejmuje z kolei od słodkiej praktykantki poprzez tlenioną blond sekretarkę po ostrą business dominę skrycie poszukującą nudziarza na przyjemne godziny po pracy – wszystko, czego dusza zapragnie. W moim przypadku to była tleniona blond sekretarka

20 kwietnia 2014

Wycie do księżyca nabrało nowego znaczenia /Sukkub – Edward Lee/

Napalona jak wszyscy diabli, dorwałam wydanie kolekcjonerskie, jeden ze  stu egzemplarzy.  No i co? No i dupa! Nie wiem czego oczekiwałam licząc na to, że treść mnie naprawdę zaskoczy. Może powinnam po prostu delektować się tym, co jest i wyłączyć oczekiwania. Niestety nie wiem czym się ludzie ekscytują. Owszem autor chciał przekroczyć bariery, pogrzebać paluchem w jątrzących się ranach tabu, chciał osiągnąć maksimum hardcoru. Za bardzo chciał. Przesadził i przegiął. Zamiast paraboli strachu i obrzydzenia wyszła piszcząca, prosta, cienka linia… Jest płasko, bo zabrakło urozmaicenia: gdy wszystko jest wyolbrzymione, to tak jakby nic nie było. Nadużywana hiperbolizacja prowadzi nas prosto w ramiona groteski. Szkaradnie mroczne przerysowanie, zamiast straszyć wywołuje pobłażliwy uśmiech…  

16 kwietnia 2014

Horror według Edwarda Lee

Edward Lee chętnie mówi o tym, czym jest dla niego horror, horror ekstremalny. Chyba jednak powinien najpierw zdecydować jakiej idei będzie hołdował, gdyż – chyba, że mnie już padło na oczy, albo mózg – jego poniższe wypowiedzi nieco wykluczają się nawzajem.

W  wywiadzie udostępnionym w „Sukkubie” mówi:
Zawsze jednak śmieję się, kiedy pisarze grozy próbują informować czytelników, o czym jest „naprawdę” ich opowiadanie lub książka. Literatura grozy nie jest „naprawdę” o bestialstwie człowieka wobec człowieka, egzystencjalnym konflikcie, ani nie jest też przykrywką dla symbolizmu. To po prostu horror! To rozrywka, a nie żadne zawoalowane literackie działanie.
A potem dodaje: To czasy, w których króluje BEZPOŚREDNIOŚĆ i jak dla mnie, fikcja, która nie jest bezpośrednia, nie jest też realistyczna, a realizm pozwala mi odczuć na własnej skórze swoją pracę.

Natomiast we wstępie do „Gorefikacji II”:
Czytelnicy są bardziej zainteresowani „krwią i flakami” prawdziwego życia, a horror ekstremalny odpowiada na to zapotrzebowanie. I zawsze będzie zapewniał, że to normalne, zdrowe zainteresowanie, ponieważ pomaga nam rozliczać się z ciemniejszymi stronami życia, przygotowuje nas lepiej do tego, co naprawdę dzieje się na świecie, a w przeszłości to zainteresowanie było po prostu chowane przed nami przez cenzurę. Zgłębiać najmroczniejsze aspekty ludzkiego serca – nawet w tak alegorycznej krainie, jak choćby okultyzm – to zajęcie nie tylko straszliwie ekscytujące, ale i uprawomocnione. Zawsze uczono mnie, że fikcja musi odzwierciedlać marginesy rzeczywistości. Dewiacje seksualne, seksualnie motywowana przemoc, choroby psychiczne i tym podobne – to wszystko przykłady tej rzeczywistości. Czy tak zawsze było, czy może słyszymy o tym więcej w miarę jak nasze społeczeństwo staje się bardziej otwarte i uczciwe w zaspokajaniu swojej ciekawości? Ja wierzę, że zawsze tak było; najzwyczajniej w świecie zamiataliśmy horrory człowieczeństwa pod dywan, by nikt nie mógł ich zobaczyć. I cóż, teraz CHCEMY widzieć, nie dlatego, że jesteśmy bandą zboczeńców, ale dlatego, że chcemy uczciwej prawdy o naszym świecie i aberracjach, jakie mają w nim miejsce. Horror ekstremalny to bardzo efektywna droga, dzięki której możemy zmierzyć się z okropieństwami, które zdarzają się pomiędzy nami. Pełni funkcję informacyjną. Czyni nas świadomymi, a nie chowającymi głowę w piasek. Daje nam wolność przyjrzenia się horrorom prawdziwego świata z bezpiecznego i umożliwiającego kalkulacje dystansu.

Więc horrory są jednym ze sposobów na zagłębienie się w meandry i pojmowanie rzeczywistości, noszą w sobie jej cząstkę - dzięki czemu lepiej rozumiemy świat, czy wręcz przeciwnie – nie są odbiciem świata i patrzenie na nie przez pryzmat rzeczywistości jest śmieszne? 


14 kwietnia 2014

Chwalipięta

A co mi tam! Pochwalę się: 

Nie dość, że limitowane wydanie kolekcjonerskie, to jeszcze z autografem!! Ktoś widać nie doceniał tego co ma i oddał za grosze. Nie będę jednak narzekać z tego powodu :)



Best cytat: 

...masz łeb tak pełen gówna, że potrzeba ci szczoty do kibla, byś mógł wyczyścić sobie uszy.

13 kwietnia 2014

Tainaron. Takie miejsce, którego nie ma, bo jest / Tainaron - Leena Krohn/

Czasami po prostu tak się zdarza, że jakaś książka przyciągnie wzrok – konkretnie jej okładka. Tak było w tym przypadku. Ta Tainaronu niby nie ma czym skusić: białe, matowe tło a na nim dwie ważki (?) z połyskującymi skrzydłami, oprócz tego intrygujący tytuł i zdanie na zachętę: Opowieść o fantastycznym świecie niesamowitych owadopodobnych stworzeń. Obietnica jak się okazało  na wyrost, podobnie jak opinia (blurb) z tyłu okładki, która znacznie rozmija się z rzeczywistością - najwyraźniej komentatorzy nie czytali tego o czym pisali, o tym jednak później - nie ubiegajmy faktów. Oprócz wizualnego bodźca, dodatkowo do zakupu zachęciła mnie informacja, że autorka książki, Leena Krohn, jest Finką. Fińska literatura jest, jak na razie, słabo w Polsce znana i wydaje się w pewnym sensie egzotyczną ciekawostką. Tak więc stało się: kupiłam i przeczytałam, tę wydaną po raz pierwszy w 1985 roku powieść epistolarną, czyli (lekcje polskiego się kłaniają) taką składającą się z listów. I co? Wstępnie napiszę tyle, że na szczęście lubię ważki.

Bezimienna, na wskroś samotna, bohaterka – którą mógłby być każdy, przeprawia się przez mityczny Okeanos, by zamieszkać, zwiedzić (?) tajemnicze miasto humanoowadów. Jest w nim gościem, obserwatorem, jednak z czasem zaczyna się scalać z miejscem w którym przebywa. Etapy zagłębiania się w ten żywy byt, którym niezaprzeczalne jest Tainaron, zostają nam ukazane w 30 listach. Nieliczne z nich powiązane są fabularnie. Jak wiemy listy mają same w sobie charakter szczątkowy, fragmentaryczny – są wycinkiem z czyjejś rzeczywistości. Podczas lektury mierzymy się z subiektywizmem przetworzonych już spostrzeżeń osoby piszącej. Stąd też brak w tych omawianych emocjonalnego zaangażowania. Nie obcujemy z momentem ich doznania, poznajemy je przekute już w nostalgiczną refleksję. Co za tym idzie będąc narratorem, bohaterka wprowadza nas w świat, którego chcąc nie chcąc dotykamy przez pryzmat jej doświadczeń. Listy z Tainaronu wysyłane są do „kogoś”. Praktycznie niczego się o tej osobie nie dowiadujemy – odbiorca nie ma więc do spełniania ważniejszej roli w całej historii. Jest, ponieważ istotą listu jest posiadanie nadawcy i adresata. Tajemniczość odbiorcy prowokuje nas  jednak do snucia domysłów. Może to były kochanek, który odszedł albo umarł (w każdym razie nie odpisuje, jest Wielkim Nieobecnym)? Zastanawiałam się także, czy adresatem nie jest sama bohaterka - może wysyła je do siebie sprzed zmiany, do siebie sprzed podróży do tajemniczego miasta, do kogoś kim kiedyś była? Być może Tainaron jest mitycznym przystankiem, przedsionkiem do śmierci lub po śmierci, takim swoistym czyśćcem w którym dojrzewamy do dalszej drogi? Ciekawe czy każdy z nas odbywa taką podróż, czy tylko Ci zagubieni?

Tainaron to żyjące miasto, podlegające nieustannej metamorfozie, to architektoniczna metafora życia. Coś co z pozoru wydaje nam się stateczne, ulega ciągłej przemianie – to jedyna stała. Zmiana w tej historii (i nie tylko) ma wymiar ogólny i jednostkowy. Jeden nakłada się na drugi i uzupełniając się, oddają piękno trwania, ruchu, cyklu życia. Miasto Miast, zawierające w sobie cząstkę wszystkiego co kiedykolwiek istniało, to fantastyczna i fascynująca sceneria, a jednocześnie TYLKO tło dla zwyczajnych zdarzeń z którymi boryka się każdy – przemijania, śmierci, tęsknoty, samotności, prób zrozumienia istoty świata. Każdy z nas mógłby być autorem/odbiorcą tych listów, każdy z nas mógłby pisać do wydarzeń z przeszłości, które ukształtowały go takim, jakim jest teraz. Migawki i echa z poprzedniego trwania towarzyszą bohaterce na każdym kroku, wciąż odczuwa też niepokój, co zważając na nietypowość otoczenia nie dziwi. Jej przeszłość uzupełniona zostaje przez bieżące wydarzenia, które prowokują ją do otwarcia umysłu i podążania ku czemuś – nie wiemy jednak ku czemu… ja snuję więc tysiące domysłów. Czy przyjdzie jej tkwić w tym miejscu dopóki nie pojmie i nie oswoi się z brakiem stateczności w życiu, wyzwoli się ze sztywnych norm myślenia, by wreszcie być szczęśliwą i wejść na kolejny etap autorozwoju (ewolucji?). Czy po to ucieka się do "kokonu” - by dokonać ostatecznej transformacji? Zmieniając swój wygląd, konstrukcję wewnętrzną i zewnętrzną – zbliżamy się do śmierci, a może wieczności?

Jest onirycznie, tajemniczo, w kilku miejscach – tylko! – uroczo, z czasem zaczynamy się więc przy czytaniu męczyć. Jak widzicie wiele tu niewiadomych. Możemy się domyślać historii bohaterki, przyczyn przybycia do miasta, domyślać, domyślać…. Ciągle tylko domysły. Zamiast swobodnej interpretacji, dającej satysfakcję czytelnikowi jest potworne znużenie. Czytany intuicyjnie, ten subtelny poetycki, delikatny obraz, to ewidentnie niewykorzystany potencjał. Mnogość metafor, alegorii, refleksji sprawia, że to co piękne staje się po prostu banalne. Przeładowanie i przyciężkość tego co nam przekazuje narratorka powoduje, że w ogóle nas nie interesuje co porabia i co myśli…

Metafory i symbole gonią się po kolejnych stronach, a nam się nie chce bawić z nimi w berka... Porównywanie tego utworu do „Małego Księcia” jest na wyrost i nie wiem, kto mógł wpaść na taki pomysł. Owszem odnajdujemy tutaj głębokie treści ukryte pod pozorną prostotą, sensy wyłaniające się niepostrzeżenie jedne z drugich. „Mały Książę” to jednak inny kaliber. To, co u fińskiej pisarki drażni nachalnością u Exupéry’ego porusza głębokie struny. Dziełko Krohn nie powoduje, że zapuścimy się w wewnętrzne "ja" i dokonamy w nim niesamowitej przebudowy, przepoczwarzenia.

Znalazło się jednak kilka perełek. Jedną z nich jest historia z listu piątego, w którym bohaterka zwierza się z tajemniczych nocnych hałasów – pobudza wyobraźnię. Nutka grozy i jedna z tych zagadek na które nie poznamy odpowiedzi, jeśli nie odważymy się jej odkryć, wciąga i zachęca. Autorka sama jednak nie miała najwyraźniej pojęcia, jak wyjaśnić tę historię, by jej nie zniszczyć banalnym lub zbyt przekombinowanym rozwiązaniem, więc pozostawiła sprawę niewyjaśnioną – narratorka uciekła. List w którym poznajemy największą formę zniewolenia, ukrytą w pozornej władzy, jest tym, który poruszył mnie najgłębiej:.. tutaj nie ma żadnej "mnie", proszę się tylko rozejrzeć i zrozumieć! I tu, zwłaszcza tu, jest mnie mniej niż gdziekolwiek indziej [...] Jestem bowiem wielką dziurą, która rodzi to miasto. Jestem drogą, którą każdy musi przebyć! Jestem słownym przestworem z którego każdy podnosi się bezradny, wilgotny, pomarszczony...Najlepszy warsztatowo, mój faworyt, to list pierwszy – który dawał obietnicę wspaniałej lektury (niestety nie dotrzymaną). To opis wspaniałej łąki, pełnej nieznanych nam kwiatów, czasu rozkwitu i zapylania – mnóstwo świetnych erotycznych odniesień („pachwiny liści”, „delikatny meszek otaczający wargę kwiatu”) - bombardowanie czytelnika feerią barw, zapachów i dźwięków. Tutaj zaczyna się pochwała cyklu życia, która zostanie szczegółowo (niestety) omówiona w pozostałych listach o przemijaniu, nieśmiertelności itd. Pamiętajmy więc: „na łące egoizm jednostki służy szczęściu ogółu”.

Szukanie źródeł pomysłu i inspiracji w przeróżnych zbiorach mitologicznych spełzło na niczym. Byłam bardzo niepocieszona z tego powodu. Wujek Google niestety nie pomógł nawet przy wyszukiwaniu pomocnej literatury. Książki które posiadam też nie udźwignęły tematu. Zrozumiałam wtedy, że źle szukam. Nie tędy droga. Niekoniecznie trzeba odnaleźć mit, który pisarka przetworzyła i ubrała na nowo, lecz wsłuchać się w echa czegoś dalszego. Przemijanie i zmiany są obecne w życiu człowieka od zawsze i to w takim wymiarze, że próżno ich szukać w pojedynczym aspekcie. Kluczem do zrozumienia tej powiastki filozoficznej, znajdującej oddźwięk w codziennym życiu i naszych nieustanych dylematach – to szukanie odpowiedzi na nurtujące ludzkość od wieków pytania, na które nie udzielimy sobie nigdy jednoznacznej odpowiedzi. Nieprzypadkowo owadopodobne istoty są mieszkańcami tajemniczego miasta – to one są symbolem metamorfozy, istotą zmiany.

Lubienie ważek nie ułatwiło mi czytania, ponieważ w treści zasadniczo nie występują, a zdjęć, czy szkiców w niej nie ma. Pozostała mi więc ładna okładka wypełniona właściwie niczym, napisanym dla samego pisania.

Czytliwość:2/6
Wydanie: 5/6 
Okładka: 5/6 
Ogólnie: 3/6


Autor: Leena Krohn
Tytuł: Tainaron
Tytuł oryginału: Tainaron
Tłumaczenie: Sebastian Musielak
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2008

Wydanie: brak
Okładka: miękka
Ilość stron:158
Cena: brak

Fragment:
…choćbym trwała przy nim od początku do końca, i to nie tylko przez jedno życie, lecz drugie i nawet trzecie , i tak bym go nigdy nie poznała. Jego kontury, które kiedyś sama zakreśliłam, by móc go zobaczyć i nazwać, teraz się rozmyły , uwalniając wielkiego nieznajomego […], bardziej rzeczywistego niż ten, którego  niegdyś znałam: małego i różniącego się od innych.

10 kwietnia 2014

Ile żywotów trzeba z kimś spędzić, by go naprawdę poznać? Nieskończenie wiele, czyli wieczność nigdy.

Krótki cytat z „Tainaronu” – książki poetyko subtelnej a także boleśnie refleksyjnej – wepchnął mnie na  niebezpieczne wody… Czy można poznać kogoś tak naprawdę? Na ile nasza wiedza o drugiej osobie polega tylko na wyobrażeniach o niej? Przecież „szkicujemy”, „malujemy” o innych to, co widzimy przez własne pryzmaty, lub to co uparcie chcemy przez nie widzieć. Niewiele możemy z tym zrobić. Nie dane jest nam wyzwolić się z takiej formy istnienia, możemy żyć w niej bardziej lub mniej świadomie - tylko tyle (a może "aż" tyle).

choćbym trwała przy nim od początku do końca, i to nie tylko przez jedno życie, lecz drugie i nawet trzecie, i tak bym go nigdy nie poznała. Jego kontury, które kiedyś sama zakreśliłam, by móc go zobaczyć i nazwać, teraz się rozmyły, uwalniając wielkiego nieznajomego […], bardziej rzeczywistego niż ten, którego  niegdyś znałam: małego i różniącego się od innych.

Czy nadawanie rzeczywistości ram, jest upośledzeniem, "wadą" ludzkiego umysłu? A może formą wyzwolenia od chaosu? Tylko czy chaos jest tak zły, by chcieć od niego uciekać? Myślę, że odkrycie jednoznacznych odpowiedzi oznaczałoby, że nadszedł kres ludzkości - nie musielibyśmy już bowiem nazywać, by poznawać i widzieć. Może zacznijmy więc delektować się naszym niedoskonałym człowieczeństwem pełnym niewiadomych, zamiast ciągle za czymś gonić?

   

02 kwietnia 2014

Nad brzegiem Tamizy stałam i śmiałam się i śmiałam…. /Trzech panów w łódce (nie licząc psa - Jerome K. Jerome)/ DKK

Trudno mierzyć się z klasyką. Wiadomo, że na nas współczesnych, dziełko Jeroma nie zrobi takiego wrażenia, jak wywoływało pod koniec XIX wieku, gdy powstało. Ocenianie, więc powieści wydaje mi się niewłaściwe i nie zdecyduję się na ten krok. Niech przestrogą dla chętnych temu, będzie fakt, że mimo, iż krytyka nie przyjęła powieści z otwartymi ramionami, to czytelnicy zareagowali na nią wręcz odwrotnie. O ogromnym sukcesie i nieskromnym uroku tej krótkiej historii świadczy również fakt, że NADAL się ją drukuje (mój egzemplarz został wydany w 1999 roku). Poza tym książka stała się inspiracją np. dla Connie Willis, która w swojej powieści "Nie licząc psa" doprowadziła do spotkania swoich bohaterów z bohaterami Jeroma, podobnie jak on, swoją książkę utrzymała także w atmosferze pogodnego absurdu. "Trzech panów w łódce..." nie jest bynajmniej dziełem wybitnym. To przyjemna, wprawiająca w dobry nastrój pozycja na leniwe, letnie popołudnie, w której autor obśmiewa „to i owo” z otaczającej go rzeczywistości.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...