Autor: antologia
Tytuł: Zombiefilia
Wydawnictwo: wydaje.pl
Wydanie: I
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 366
Oprawa: e- book
Cena z okładki: 00,00 książka do darmowego pobrania http://wydaje.pl/e/zombiefilia
Tytuł: Zombiefilia
Wydawnictwo: wydaje.pl
Wydanie: I
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 366
Oprawa: e-
Cena z okładki: 00,00 książka do darmowego pobrania http://wydaje.pl/e/zombiefilia
Zombie zadomowiły się już i na naszym podwórku. Dlatego,
oprócz innych soczystyyyych i chruuuuuupiących przysmaczków, pojawiła się u mnie recenzja poszczególnych opowiadań zawartych w Pierwszej Polskiej
Antologii Zombie. Zapraszam do lektury - opowiadania są dostępne w formie
e-booka całkowicie za DARMO!
Cóż mogę powiedzieć po lekturze? Zombie ci u nas dostatek. Niezaprzeczalnie żywe trupy zawładnęły wyobraźnią twórców wszelakich. Dwudziestu dwóch autorów zmierzyło się z tym, dosyć wdzięcznym – jak się okazało – tematem. Udowodnili, że można na podstawie jednego, krótkiego hasła „zombie” budować, budować, budować…a i tak pomysłów nie zabraknie. Mamy więc szeroki wachlarz bohaterów od mózgożernych, bezmyślnych potworów, do refleksyjnych lub po prostu chciwych amatorów mięsnych smaczków. Zombie też człowiek (przynajmniej kiedyś), więc wszystko co ludzkie wcale nie jest mu takie obce, jakby niektórzy chcieli. Poznajemy różnorodne wariacje na temat i przeglądamy się w nich jak w zwierciadłach, pełne są bowiem uniwersalnych prawd. Obok klasycznych opowiadań horrorystycznych o zabarwieniu gore, pojawiają się też takie głęboko wwiercające się w psychikę oraz kryminał, western, romans, satyra, przygodówka, a nawet coś w „bajkowym” odcieniu…Ile historii tyle światów, ile głów tyle stylów, wizji, koncepcji itd. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.
Cóż mogę powiedzieć po lekturze? Zombie ci u nas dostatek. Niezaprzeczalnie żywe trupy zawładnęły wyobraźnią twórców wszelakich. Dwudziestu dwóch autorów zmierzyło się z tym, dosyć wdzięcznym – jak się okazało – tematem. Udowodnili, że można na podstawie jednego, krótkiego hasła „zombie” budować, budować, budować…a i tak pomysłów nie zabraknie. Mamy więc szeroki wachlarz bohaterów od mózgożernych, bezmyślnych potworów, do refleksyjnych lub po prostu chciwych amatorów mięsnych smaczków. Zombie też człowiek (przynajmniej kiedyś), więc wszystko co ludzkie wcale nie jest mu takie obce, jakby niektórzy chcieli. Poznajemy różnorodne wariacje na temat i przeglądamy się w nich jak w zwierciadłach, pełne są bowiem uniwersalnych prawd. Obok klasycznych opowiadań horrorystycznych o zabarwieniu gore, pojawiają się też takie głęboko wwiercające się w psychikę oraz kryminał, western, romans, satyra, przygodówka, a nawet coś w „bajkowym” odcieniu…Ile historii tyle światów, ile głów tyle stylów, wizji, koncepcji itd. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.
Poziom opowiadań jest zróżnicowany. Są
takie, koło których przejdziemy nieco obojętnie, ale i takie, które wbiją nas w
fotel (czy gdzie tam siedzicie czytając). Wszystkie jednak zawierają iskrę
szaleństwa, jak najbardziej pozytywnego. Aż by się chciało zajrzeć do umysłów
twórców, by sprawdzić co się tam jeszcze fascynującego czai…
Jedyny feler pozycji – jest e-bookiem.
Może współczesnej młodzieży ta forma podawcza nie sprawia już problemu, jednak
wychowanym na zapachu kartek bibliofilom jest trudniej i brakuje nam wrażeń
dotykowych - tego sam na sam z papierem. Wiem, że lasy, drzewa itd., ale gdyby
ktoś zdecydował się wydać tę pozycję, to podpisuję się pod tym pomysłem wszystkimi
kończynami.
Nie jesteśmy już bezpieczni, plaga zombie
dotarła także do Polski.
Najpierw pląta się język - to reakcja obronna mózgu, nie trwa ona jednak zbyt długo, nie ma on bowiem szans w nierównej walce z wirusem. Potem nosiciela ogarnia niezaspokojony głód, któremu ulżyć może tylko mięso - ludzkie mięso.
Opowiadanie Dawida Kaina, to – na swój sposób - urocza miniatura, zapis kilku dni zombiastycznej apokalipsy. Panuje w nim klaustrofobiczna atmosfera. Towarzyszy ona odosobnieniu pary bohaterów. Niedawno odkryli, że nie potrafią bez siebie żyć. Związali się akurat teraz, gdy nastąpiła apokalipsa, emanuje z nich więc niewyobrażalny żal, za straconą przyszłością. Zamknięci w mieszkaniu śledzą doniesienia światowe i proponowane rozwiązania sytuacji, zastanawiają się czy też „to” mają. Coraz większy brak nadziei, przeplata się z pierwszymi objawami „choroby”. Świat na zewnątrz kipi i podryguje w agonii, a w międzyczasie pojawiają się liczne teorie o powstaniu zombie. Jedna z nich głosi, że to wina popkultury, że gdyby „Zmierzch” był lepszym filmem, zaatakowały by świat piękne, dobre wampiry. Ludzkość wykreowała, rozreklamowała złą plagę, to ma za swoje. Przez bohaterów zaczyna przemawiać niema rozpacz i głód. W ostatnim akcie człowieczeństwa (?), na znak swojej straconej miłości, zjadają się nawzajem. Jak wiemy, zarażeni wirusem, nie mogą umrzeć – sensu stricte. W pewnym momencie jednak ogrania ich ciemność, przestają myśleć, przestają być ludźmi, stają się zombie.
Obserwujemy tutaj zombie-apokalipsę
odbywającą się na dwóch poziomach: zewnętrznym i wewnętrznym. Tragedia w skali
makro rozgrywa się na zewnątrz: miasto/świat krzyczy i płonie, ociekając krwią,
by nie powiedzieć po prostu, że flakami. W skali mikro – chociaż wcale nie
mniejsza - rozgrywa się w domu, między dwojgiem ludzi. Tutaj katastrofa nabrała
intymnego charakteru i boli bardziej.
Najpierw pląta się język - to reakcja obronna mózgu, nie trwa ona jednak zbyt długo, nie ma on bowiem szans w nierównej walce z wirusem. Potem nosiciela ogarnia niezaspokojony głód, któremu ulżyć może tylko mięso - ludzkie mięso.
Opowiadanie Dawida Kaina, to – na swój sposób - urocza miniatura, zapis kilku dni zombiastycznej apokalipsy. Panuje w nim klaustrofobiczna atmosfera. Towarzyszy ona odosobnieniu pary bohaterów. Niedawno odkryli, że nie potrafią bez siebie żyć. Związali się akurat teraz, gdy nastąpiła apokalipsa, emanuje z nich więc niewyobrażalny żal, za straconą przyszłością. Zamknięci w mieszkaniu śledzą doniesienia światowe i proponowane rozwiązania sytuacji, zastanawiają się czy też „to” mają. Coraz większy brak nadziei, przeplata się z pierwszymi objawami „choroby”. Świat na zewnątrz kipi i podryguje w agonii, a w międzyczasie pojawiają się liczne teorie o powstaniu zombie. Jedna z nich głosi, że to wina popkultury, że gdyby „Zmierzch” był lepszym filmem, zaatakowały by świat piękne, dobre wampiry. Ludzkość wykreowała, rozreklamowała złą plagę, to ma za swoje. Przez bohaterów zaczyna przemawiać niema rozpacz i głód. W ostatnim akcie człowieczeństwa (?), na znak swojej straconej miłości, zjadają się nawzajem. Jak wiemy, zarażeni wirusem, nie mogą umrzeć – sensu stricte. W pewnym momencie jednak ogrania ich ciemność, przestają myśleć, przestają być ludźmi, stają się zombie.
Autor podjął się również gry w warstwie
stylistycznej opowiadania. Pierwszym objawem choroby jest bełkot, plątanie się
języka. Na początku dostrzegamy to w warstwie dialogów, stylizacja przenosi je
powoli w warstwę narracji, co jest nietypowe. Bohater myśli więc z błędami
ortograficznymi!!! Tytułowa fraza: „anioły zjedzą wiosnę”, chociaż brzmi jak
głęboka metafora, jest tylko elementem bełkotliwego dialogu jaki toczą między
sobą kochankowie.
„Bo wszystkie, co luckie, staje się
strasznie obce”
Wiem, że wielu osobom podobało się to
opowiadanie, mimo to pozwolę sobie nie piać z zachwytu. Owszem historia jest
zgrabnie poprowadzona, przemyślana – może aż zanadto przekombinowana. Za dużo w
niej powtórzeń, rozwleczenia, zombie w ogóle jakoś tak przy okazji. Autorka
powoli budowane napięcie, zbyt wolno. Kompletnie nie moje klimaty.
Portret psychologiczny głównej
bohaterki – Marty Rozłuckiej (sugestywne nazwisko kobiety ganiającej z toporem)
- dokładny, świetny. To pracownica biurowa na skraju wypalenia zawodowego,
pracoholiczka, jak się okazuje faszerowana lekiem na tajemniczego wirusa. Jej
życie pełne jest udawanych uprzejmości, pozorów. Rozpisując się o Marcie -
autorka przytępia naszą uwagę, serwując nam, przydługawy obrazek bogaty w
scenki obyczajowo-satyryczne. Tak w opowiadaniu, jak w życiu łatwo zlekceważyć niebezpieczeństwo,
poczuć się zbyt bezpiecznie. Świadomość tego, przychodzi do nas z każdym
kolejnym słowem. Zaczynamy się zastanawiać: ile znaczą nasze plany czy plany
Marty wobec katastrofy, która ma nastąpić? I przestaje nam być wesoło.
Zakończenie opowiadania jest przewrotne, jednak jak to z „zombiakami” bywa, to
co kiedyś było końcem, przestało nim być.
Kałużyńska przy pomocy kilku wizji
bohaterki (Wizje to najwyraźniej objawy zaczątków choroby. Mózg, który ma
przestać działać, staje się jakby nadaktywny i przewiduje przyszłość), listu
terrorystów, w którym wyjaśnione zostaje dosłownie wszystko (Od Adama i Ewy…
Nawet to z czego składa się wirus będący doskonałą bronią biologiczną:
„…połączenie dwóch zoonoz – gorączki krwotocznej ebola i wścieklizny”) zbyt
łopatologiczne uświadamia czytelnikowi, co się dzieje w opowiadaniu, tak jakby
ten sam nie potrafił myśleć. Rozumiem, że łatwo się zapomnieć obcując głównie z
nieumarłymi J
Na plus przemawia wiele nawiązań
filmowych - historia mocno ogarnia nas mackami popkultury. Sam tytuł
opowiadania to oryginalny tytuł „Szklanej pułapki”, stąd miejsce akcji: szklany
wieżowiec. Zachęcona zrobiłam więc sobie powtórkę z klasyków zombie: „28 dni
później” (stąd pomysł autorki na antagonistów ekofanatyków, którzy więcej spaprzą
niż naprawią) , „Rec”, „Zombie”, „Zombie apocalypse”, „Dead&Deader”,
„Martwicę mózgu” kilka „Świtów” i „Residentów”, dorzuciłam sobie nawet „Jestem
Legendą” i „World War Z”, a co tam. Opowiadanie zadziałało więc na mnie w taki
sposób, że poczułam głód „gapienia się”.
Tak jak i w „Anioły zjedzą wiosnę” narratorem historii jest
pewna istota – specjalnie nie używam
słowa „człowiek” - przechodząca transformację. W opowiadaniu Kaina człowiek
przestaje być człowiekiem i staje się zombiem. W „Głodzie” Sylwii Błach zombie
staje się baaaardzooooo głodnym zombie, a to jak się okazuje, jest zasadnicza
różnica.
Dowiadujemy się w jaki sposób nasz główny bohater zginął i jak
krok po kroku stawał się, tym kim jest. Nieumarły nie jest zwierzęciem,
pozostał mu intelekt, którego jednak nie używa (chyba, że do polowania), by nie
zakłócać pracy niezawodnego instynktu, który potrafi zaspokoić głód. Świadomi
(!) tego, że gdyby się nie bronili zostali by wybici, atakują i dziesiątkują
ludzi. Narkotyczny głód, który odczuwają ułatwia im dokonywania tych
bezwzględnych mordów. Niestety ten sam głód – niezaspokojony - przyspiesza
procesy gnilne. Malejąca liczba ludzi i strategia brania przez resztkę żywych homo
sapiens, zombie „na głoda” działa, i te opadają z sił. Zostaje im tylko
kanibalizm. Mięso nieumarłych nie jest zbyt smaczne i trąci zgnilizną, można
sobie jednak z tym poradzić odpowiednio je grillując, o czym bohater opowiada z
soczystym przekonaniem.
Mamy więc tutaj zapis króciutkiej zombie-ewolucji i garść
rozważań etycznych: nad tym do czego zdolna jest istota czująca głód i
działająca w samoobronie, czyli taka która chce przetrwać. Nie można jednak
powiedzieć, że cywilizacja upadła całkowicie: resztki funkcjonujących zasad
moralnych – o ile w ogóle o takich wypada mówić – odnajdujemy w tekście, w
momencie, gdy nasz bohater nie zjada członków swojego „stada”, „grupy”, lecz
postanawia polować na innych nieumarłych.
„Głód” to mroczna powiastka o gorzkiej, uniwersalnej
prawdzie. Historia już nie raz pokazała, że w obliczu głodu - nie ważne czy
jesteś zombie, czy człowiek – jesteś zdolny zrobić wszystko. Więc nie ważne pod
którym z wcieleń pozostanie nasz gatunek, czy dla cywilizacji jest jeszcze
nadzieja? Czy z góry wiadomo, jak to wszystko się skończy?
Przede wszystkim brawa za odwagę i pomysł. Nie ważne, że dzieciństwo zbrukane, że już nigdy nie spojrzę tak samo na drobne istoty, zamieszkujące magiczny las. I nawet jeśli pozwolę dzieciom oglądać ich przygody jako dobranockę, to na pewno nie przeczytam im tej historii.
Mowa oczywiście o niebieskich stworkach, które znane są jako
Smerfy. Jak pamiętamy, mimo drobnych wewnętrznych, wioskowych konfliktów, były
postaciami na wskroś pozytywnymi. W opowiadaniu Rojka straciły całą swoją
niewinność. A zaczęło się jak zwykle - od pewnego pechowego Czarodzieja.
Gargamel wszedł w kontakty z ciemnymi mocami i zdobył przepis na gaz, który ma
zabić wszystkie Smerfy. I tym razem mu się udało (!), przynajmniej tak mu się z
początku wydaje. Wierny Klakier dzielnie znosi do domu kolejne ofiary chorej
fanaberii swojego właściciela. Ale tylko do czasu…Pachnące śmiercią, martwe ale
niezniszczalne, niebieskie żyjątka przemieniły się w Zombie-Smerfy. Pyskate i
okrutnie przebiegłe, uśmiercają kolejno Klakiera i Gargamela. Ten ostatni
jakimś cudem unika zjedzenia i wyrusza wraz ze swoim – teraz - bezgłowym
towarzyszem w kolejną pogoń za martwymi, niebieskimi truposzami…
Jak łatwo wyczytać z treści, plan Gargamela nie mógł wypalić. Są pewne reguły, których przeskoczyć się nie da. On ma zawsze bezowocnie je ścigać, one mają zawsze wystrychnąć go na dudka. Skoro je uśmiercił będzie ścigał je nadal…znamienne, że nie tylko „do”, ale i „po” śmierci… Tekst może zainspirować nas do podjęcia rozważań o naszym miejscu w świecie i pełnionych przez nas rolach, o koniecznościach i przeznaczeniu, ciasnych ramach w których jesteśmy zamknięci.
Powalił mnie ten surrealistyczny horror w bajkowej
konwencji. Ta zdrowo pokręcona groteska dopełniona jest przez ironiczny i
momentami dosadny język Rojka. Obrazy, które malują się w mojej głowie przy
okazji marzeń erotycznych Gargamela na temat Smerfetki i rozdawania
okaleczonym, ugotowanym Smerfom (sic!) białych czapeczek przez Papę Smerfa - na długo pozostaną w mojej pamięci, za pewne
odciskając piętno na psychice…
Relikt epoki - Paweł Waśkiewicz 3/6
Jak wygląda postapokaliptyczny świat? Czy ludzie w nieskończoność ganiają z resztkami amunicji i bronią się do ostatniego żywego? Panuje całkowita dehumanizacja czy może nawrót wartości moralnych i chęć zjednoczenia się przeciwko wspólnemu wrogowi? No cóż, wszystko zależy od historii. W „Relikcie epoki” Pawła Waśkiewicza, jest wszystkiego po trochu. Miasta odzyskane odgrodzono grubymi murami od świata zombie. Paradoksalnie wszystko to co na zewnątrz nazwano terenami zamkniętymi. Działa więc mechanizm wyparcia – kto tu jest bowiem zamknięty – wiadomo. Trzeba sobie jakoś radzić, więc wróciły stare problemy: praca, płacenie czynszu, co pić…Jedni żyją tak jak wcześniej - klepiąc biedę, inni dorabiają się na mniej zaradnych. Są nawet tacy, którzy nigdy nie widzieli zombie. Żyje się więc w miarę normalnie, w przeklętych ruinach starego świata.
Nie trzeba epidemii i zombie, żeby w Polsce było ciężko o
pracę i z trudnością zarabiało się na horrendalny czynsz. Ale, jak to mówią,
„Polak potrafi” - nasz bohater sobie radzi. Tak jak kiedyś obwoził turystów po
morskim kurorcie, tak teraz obwozi ich po terenach zazombieczonych, urządzając
swoiste safari. Opowiadanie jest zapisem z jednej z takich wypraw – której
finał nie dla wszystkich okazuje się szczęśliwy. Łatwo bowiem zapomnieć, że
zagrożenie jest realne – to nie zabawa.
Akcja przeplata się ze wspomnieniami, migawkami z życia,
które bohater toczy wewnątrz miasta, siedząc w Czarnej Owcy – knajpie, która
przetrwała wybuch epidemii chodzących truposzy. Tworzy to obyczajową otoczkę
opowieści, odseparowaną niejako od katastrofy, dziejącej się poza nią. Portret
bohatera opowiadania jest ciekawie skonstruowany. Stanowi on tytułowy relikt
epoki. Usilnie próbuje żyć w świecie i światem, którego już nie ma. Tak jakby
nic się nie stało -według starych porządków, starych zasad. Wie, że to
niemożliwe, ale wciąż nie potrafi przekroczyć granicy. Do czasu. Wycieczka,
której tragedii jesteśmy świadkami,
zmienia go. Przestaje być pozornie, staje się prawdziwie przystosowanym.
„Relikt epoki” to opowiadanie o technikach wyparcia, etapach
przystosowania i skomplikowanej naturze ludzkiej. Jednak w tej historii zgrzyta
mi postać matki – bezuczuciowego robota - i mordercy, który właściwie pojawia
się i…nic nie wiemy, nie rozumiemy. Zabrakło tego „czegoś”, co dopełniłoby
akcję. Ale może o to autorowi chodziło? Nie zawsze poznajemy motywy działań
innych ludzi. Ważne jest to byśmy to my przetrwali i często nie ma czasu na
zadawanie pytań, zastanawianie się.
Deus ex machina - Aleksandra Zielińska 3/6Rewelacyjne! Wielowątkowe! – jako materiał na powieść fantasy w świecie post. Dla niektórych fabuła może być za bardzo rozbudowana, jak na opowiadanie, dlatego ostrzegam - trzeba czytać dokładnie i w skupieniu. Deus ex machina według pierwotnej funkcji i tutaj pojawia się nagle, by gwałtownie skrócić akcję. Otwarta forma i właściwie brak zakończenia stanowią punkt wyjścia do kontynuowania historii.
Świat już się skończył. Rozpadł się.
Stał się napromieniowaną pustynią. Opowiadanie
klimatem i atmosferą - skrzypiącego w posadach, walącego się molocha – zbliżone
jest do cyklu „Mrocznej Wieży” Kinga. Nie dość, że zapanowały na świecie
zombie, to jeszcze wszystko zostało skażone i napromieniowane. Brakuje wody.
Jednym z niewielu ocalałych miejsc jest Nowa Huta – ostatnia „normalna”
dzielnica Krakowa. Boryka się ze znikającymi karawanami wyruszającymi po wodę,
gangami, sekciarzami, fanatykami, zombie, mutantami…
Dzięki kapłanowi i jego podopiecznej
pytii dowiadujemy się, że wszystkiemu winny jest demon wyglądający jak Steve
McQueen (z „Siedmiu wspaniałych”). Mieszka on w starym pociągu. Oszukują go,
ale wygrana poniesiona jest wysokim kosztem.
Atutem opowiadania jest
„przesympatyczny” oswojony, zmutowany zombie. Jest wyjątkowy, ponieważ
pozostaje bardziej niż inne zombie, świadomy swojego stanu. Ucywilizowany –
można z nim nawet pograć w pokera. Poza tym mamy demona władającego truposzami,
sekciarzy modlących się do maszyn, wieszczkę Kasandrę, wspomnianych mutantów.
Świat się już rozpadł, właściwie
oglądamy jego ostatnie podrygi. Humorystyczne napięcie, pewna lekkość w
splataniu wątków i zarysowaniu postaci świadczy o dużym potencjale pisarki.
Podobnie ma się sprawa z nieoczekiwanym pojawieniem się bóstwa, w tym przypadku
demona, zaczerpniętym z dramatów antycznych. Początek opowiadania jest dobrze
poprowadzony, krok po kroku. Pod koniec autorka wyraźnie się śpieszyła
skracając akcję do minimum – trochę szkoda. Jeśli to jednak zapowiedź jakieś
dłużej formy, to czekam z niecierpliwością na takie radioaktywne fantasy.
Jest jakaś poezja w okrucieństwie tego tekstu. Może dlatego, że nie wiemy czy wydarzenia, których świadkiem i ofiarą jest główny bohater to urojenia, czy wszystko dzieje się naprawdę. Czy rozczłonkowanie, którego doświadcza dotyczy jego ledwie trzymiącej się w kupie psychiki, czy ciała. Czy zombie, których pada ofiarą, to tożsamości jego schizofrenicznych osobowości? Czy Wisielec, to symbol męczącego, stałego tkwienia w zawieszeniu. Niemożliwości uczestniczenia w jednym bądź drugim świecie?
W każdym razie
bohater boryka się z obsesją. Otaczającą go rzeczywistość widzi jako
zniekształconą. Oni nie mogą być prawdziwi, to wykracza poza „normalne”
pojmowanie świata. Walczy więc z prześladującymi go lękami, próbuje je oswoić –
towarzysza spod łóżka mianuje nawet Freddym. Obsesja staje się jednak
rzeczywistoscią, dopada go. Asymiluje go do swojego świata, wyznaczając mu
miejsce w jego hierarchii: „Ale pamiętaj, Świeżak, jesz jako ostatni”.
Tego mrocznego i
niepokojącego opowiadania nie można zinterpretować jednoznacznie. Wręcz powinno się odczytywać je metaforycznie,
chociażby ze względu na oniryczny, płynny charakter.
Drugie opowiadanie Pauliny Kuchty zaskakuje. Nie odnajdujemy w nim subtelności i oniryczności, które oczarowały nas w „Widzę cię, widzę was”. W zamian za to zostajemy ogłuszeni dosadnością, obruszeni ekstremalną formą żądzy, jaką kieruje się bohater, zarzuceni obrzydzeniem – seksualnym.
Tytułowa Amanda to prostytutka, która
po śmierci nie odchodzi z pracy. Jest popyt, jest podaż. Jak się łatwo
domyślić, ktoś wpadł na pomysł, że są różne potrzeby i nekrobiznes może być
strzałem w dziesiątkę. Właściwie to nekrozombiebiznes. Pracownica w
przeciwieństwie do nekrobranżowej może bowiem okazać się całkiem ruchliwa, jak
na nieboszczkę, no i przy okazji niebezpieczna. A skoro jest dobrą kurwą, to
szkoda, żeby się zmarnowała tak po prostu gnijąc. Trzeba tylko pamiętać , że:
„Najedzony zombie, to bezpieczny zombie” i jakoś się będzie kręcić.
Pracodawca sam pała jakimś chorym
uczuciem (?), chucią w stosunku do „ślicznej” Amandy. Zaznając seksu z
zombie-prostytutką, nie potrafi z niego zrezygnować. Ona fascynuje go i mota.
Ich romans w pewnym momencie zaczyna przybierać niebezpieczny dla głównego
bohatera charakter. Jak to prawdziwy mężczyzna chce seksu, ale nie chce się
wiązać, a Amanda ma uczucia(!) i chce założyć rodzinę(!). Ślepy z miłości,
przegląda w końcu na oczy, gdy zagrożona jest jego wolność i postanawia pozbyć
się narzeczonej. Nie jest to łatwe, zraniona kobieta - nawet po śmierci - jest
gorsza od piekielnej furii. Koniec końców unicestwia ją, lecz sam ranny,
zamienia się w nieumarłego.
Żeby jednak jego patologicznej
osobowości stało się zadość – nie przestaje mieć obsesji na jej punkcie.
Opowiadanie kończy się sceną, w której bohater przyprowadza do siebie kobietę i
przerażoną informuje, że od teraz będzie Amandą. Niedopowiedzenie na końcu
zostawia szerokie pole manewru do interpretacji i pomysłów na jego/ich dalsze
losy. Utwór również można traktować jako oryginalną przenośnię dotyczącą
patologicznych, chorych związków lub po prostu nieszczęśliwej miłości.
Jest mi w tej historii jakoś
niesmacznie, wyobrażanie sobie chorych erotycznych uniesień w stosunkach z
zombie, fascynacja kobiecym gnijącym, rozpadającym się ciałem, nieco mnie
przerasta. Gratuluję jednak pomysłu.
Zabieg na całe ciało – Artur Olchowy 4/6
Czytając kolejne opowiadania nie mogę
wyjść z podziwu nad ludzką pomysłowością. Do czego człowiek jest zdolny, by
zarobić. Okazuje się, że pojawienie się nowej grupy docelowej, powoduje
natychmiastowe przystosowanie się branż istniejących i powstawanie nowych. Nowe
potrzeby, równa się nowe możliwości, bez względu na koszta: moralne czy
emocjonalne. Dotkliwie wyczytuje z tekstów fakt, że to jednak pieniądz rządzi
światem.
Mimo drewnianego dialogu między
klientką i lekarzem, oraz monotonnych opisów, opowiadanie zasługuje na uwagę.
Monotonne opisy bowiem – w tym przypadku - nie nudzą, tylko wpędzają w
osłupienie. Wyobraźnia pobudzona ich szczegółowością tworzy takie obrazy,
że…powiedzmy, że jest bardzo realistycznie.
Klinika kosmetyczna, czy też
chirurgiczna idzie z duchem czasu i nie opiera się postępowi. Zombie, to też
klient. Oczywiście póki płaci.
Działalność kliniki zostaje nam nader
dokładnie przedstawiona na przykładzie państwa Szymańskich. Pan Romuald mimo
swego stanu nadal piastuje dyrektorskie stanowisko – nigdy nie był zbyt
rozmowny, więc akcjonariusze nie zauważyli, że coś się w jego pomrukach
zmieniło. Jego żona martwi się jednak tym, że mąż już dopuścił się kilku
pogryzień i nie może „bywać”, a z tego powodu może mieć problemy z uzyskaniem
awansu. Lekarz – Olo Radke -proponuje jej szereg zabiegów i operacji, które
może przeprowadzić na jej drugiej połówce, dzięki czemu ta stanie się mniej
groźna i przykra dla otoczenia. Kusi ją i roztacza przed nią wizję wspaniałych
rezultatów zabiegów, które będą przeprowadzone w jak najlepszych warunkach,
przez specjalistów, z najlepszej jakości materiałów itd. Jako, że dla małżeństw
taniej, ona również decyduje się na liczne poprawki tu i ówdzie.
Katalogi katalogami, obiecanki
obiecankami. Gdy jednak przychodzi co do czego, spotykamy bohaterów w istnej
rzeźni. Tutaj, np. patroszy się zombie w ciekawy sposób – najpierw miksuje im
się wnętrzności, następnie się je odsysa. Pacjenci traktowani są jak ochłapy
mięsa. Najtańszym kosztem odnosi się zamierzone efekty. Nie ma poszanowania
godności, ani kultury, nie ma mowy o etyce zawodowej. Gładkie słówka lekarza
kontrastują z anatomiczną precyzją obrzydliwości, których dokonuje. Autor
wyraźnie zaznacza, to poprzez umieszczenie opowiadania w klamrze fragmentów
wywiadu z dyrektorem kliniki.
I to tak zupełnie jak w życiu, jakby
żadnej zombie-apokalipsy nie było. Wygrywa ten, który potrafi się sprzedać. A
czego oczy nie widzą, to sercu nie żal. Jest zabawnie i śmiejemy się, ale tak
raczej na smutno, przez łzy.
Schemat, na którym zbudowano fabułę
tego opowiadania, jest ograny i wyświechtany na każdy możliwy sposób. Nie tylko
jeżeli chodzi o tematykę zombie, ale ogólnie horrory. Szablony jednak, jeżeli
użyte z głową i dobrze wypełnione treścią, mogą wciągać i zachwycać. Tak jest w
tym przypadku. Paulina Król punktuje również osadzeniem akcji na rodzimych
bagnach biebrzańskich. Doskonale wie, co chce napisać i dokąd zmierza, dzięki
czemu czyta się płynnie. Zgrabnie zwalnia i przyśpiesza akcję: to postój i
kontemplacja, to rwetes i bieganina. Odwraca uwagę czytelnika od głównej osi
wydarzeń, stosując opisy okolicznej flory, wciągając go krok po kroku w las. W
pewnym momencie puszcza milknie. A czy to książka, czy film, to nigdy nie wróży
niczego dobrego dla bohatera. Podzielamy więc jego obawy. Dobrze opisany jest
również stopniowy rozpad grupy. Podaje także wiarygodną przyczynę powstania
zombie-kreatur. Tytułowa drosera animalia, to łacińska nazwa owadożernej
rosiczki, której wydzielina wchodząc w mutację z pewną chorobą, stała się
źródłem katastrofy. Natura jest najpotężniejsza bronią, jak mamy się okazję
znów przekonać.
Czwórka przyjaciół (dwie pary)
wyruszają na weekend do Uroczyska Grzędy. Jacek z dziewczyną Justyną – taką
charakterystyczną „gwiazdą”, która nigdzie nie rusza się bez szpilek i
prostownicy. Mamy również alter ego pisarki: zapaloną ekoturystkę Mirkę - która
ukąszona jako pierwsza z grupy sieje zniszczenie – i jej chłopaka Marcela. Jak
to ze schematem bywa łatwo przewidzieć co i kiedy się wydarzy, kto zginie jako
pierwszy itd. Miejscowi wiedzą o istnieniu „stworów” na bagnach, wiedzą nawet
skąd się wzięły. Bezskutecznie próbują zachować wszystko w tajemnicy i na
własną rękę zatrzymać epidemię. Można to skwitować jednym słowem: „typowe”.
„Drosera animalia” to interesujące i
mocne opowiadanie, taki trochę przygodowy horror, w którym humor przeplata się
z przerażeniem i ohydą. Nie pogniewałabym się, gdyby historia doczekała się
ekranizacji. Wydłużając pewne wątki, pogłębiając psychologię postaci, tak byśmy
się do nich bardziej przyzwyczaili i emocjonalnej podchodzili do ich
przygód, można by nakręcić ścinający w
żyłach horror. Przy naszych skromnych budżetach na charakteryzacje i efekty
specjalne oraz poziomie aktorstwa wyszłoby pewnie „jak zwykle” - czyli
najlepiej, by na razie się nikt na to nie porywał.
Druga strona medalu – Michał Stonawski
3,5/6
Szaleńczo krótkie. Szort. Zapis kilku
myśli, które zdąży wyprodukować niedotleniony i zdyszany umysł, podczas
wykańczającej ucieczki. Zakończone humorystyczną puentą. No coż: „…apokalipsa
jest taka chujowa.”, a zwłaszcza w Polsce, gdzie biednemu zawsze wiatr w oczy
wieje…
Powtórne przyjście – Michał Stonawski 3,5/6
Ewolucja, ewolucją, ale umiera się
zawsze samotnie. Podobnie w procesie transformacji - odczuwa się dojmującą
samotność…
Wyraźna inspiracja „Monolitem”. Akcja
opowiadania rozgrywa się w przyszłości, w świecie politycznej fikcji. Panują:
knujące, spiskujące, tajemnicze partie, które nieustannie toczą ze sobą boje o
władzę. Istnieje prawdopodobieństwo, że badane przez archeologa Roberta
znalezisko jest efektem takiego właśnie działania – które ma zirytować lub
ośmieszyć przeciwnika. To jednak nie jest element politycznej gry. Nikt nie
zdaje sobie sprawy, że ludzka obecność w tajemniczej komnacie zostanie
potraktowana jako skażenie, aktywujące system obronny w postaci szczepionki…
Następuje w pewnym sensie reaktywacja gatunku ludzkiego. Komnata bowiem była
jego tzw. „przetrwalnią”.
Mocny koniec. Autor wyraźnie lubi
niedopowiedzenia, daje czytelnikowi kilka furtek. Jednak, aby ten w ogóle ku
którejś mógł zmierzać, musiałby dostać więcej wskazówek, jakiś okruchów
chociażby. Bez tego błądzi i kluczy. Autor zdecydowanie mógł jeszcze trochę
rozwinąć temat.
W opowiadaniu Gajka mamy grozę,
tajemnicę i mieszankę skomplikowanych relacji międzyludzkich. Ktoś najbliższy
nagle okazuje się obcy, staje się tytułową skorupą z resztką świadomości tego,
kim był. Ocieramy się w tej historii o filozofię śmierci – o dążeniu do niej i
lęku przed nią. Niestety tekst jest niespójny i naciągany, dziwna jest śmierć
martwego i cała historia z dzieckiem oraz szamanem. Domyślamy się, ale nie
wiemy i w tym wypadku nie ma to nic wspólnego ze słowem „intrygujące”.
Konstancin. Anna, żona marnotrawna nie
spodziewała się wcześniejszego powrotu Krzysztofa do domu. Wyjechał do Tanzanii
by się oczyścić i od niej odpocząć. Mąż po powrocie nie jest jednak sobą: jest
jakiś dziwny i zimny. Jeszcze na dokładkę kobieta odbiera telefon z ambasady,
że podobno umarł, a on wspomina rozmowy, które prowadził z szamanem voodoo o
śmierci. Autor sypie z rękawa elementami układanki. Trochę tego za dużo.
Na zakończenie dostajemy jeszcze w
twarz kalką sprawy Katarzyny W. z Sosnowca i zastanawiamy się, czy przypadkiem
ojcem małej Madzi, też nie był szaman, zombie albo jakaś skorupa. I biedna
kobieta poszła siedzieć za zjawiska paranormalne. Wiem, że to gorzka ironia z
mojej strony, ale analogii trudno nie zauważyć.
Gore. Totalna Rzeźnia. Rzeźnia do
kwadratu, albo sześcianu nawet. Pomysł zwalił mnie z nóg. Na początku myślałam,
że mam do czynienia z jakimś obłąkanym psychopatą. Bohater okazał się jednak
być całkiem konkretnym i działającym na legalu Aniołem Śmierci. Jego powołaniem
jest ożywiać narzędzia kary boskiej – czyli dokonywanie przemiany truposzy w
zombie. Według alchemików do powstania życia potrzebne są krew i nasienie.
Mamrotając sobie tylko znane formuły i używając tego i owego, bohater dokonuje
więc „cudów”. A „cuda” się mszczą… To opowiadanie to maszynka do mięsa: jest dużo
ohydnych opisów, chlupotu, wrzasku i cieczy wypływających z napuchniętych zwłok
itp.
Danie główne opowiadania to nekrofilia.
Na przystawkę dostajemy okultyzm i mistycyzm. Na szczęście nie ma w tym tekście
nieuzasadnionej fabułą wzniosłości. Jest obrzydliwie i płytko, dosadnie i
wulgarnie, jak na zombie przystało. Koncepcja mściwego boga, który chyba ma już
dosyć gatunku ludzkiego lub tylko jego poszczególnych osobników (?) okazała się
strzałem w dziesiątkę. Swoje opowiadanie, Łukasz Radecki, podzielił na trzy części. Pozornie kolejne fragmenty nie są ze sobą powiązane. Dopiero ostatni z nich pokazuje, że jest inaczej.
Pierwsze – Ojciec. To scenka rodzajowa,
jakich o zombie wiele. Ksiądz czeka na przybycie wiernych do kościoła. Ci, zwabieni
biciem dzwonu, w końcu nadchodzą. Nie są już jednak ludźmi znanymi
duszpasterzowi. Umiera on w przekonaniu, że jest świadkiem powstania piekła na
ziemi.
Drugie – Syn. Coś takiego też już
widzieliśmy, wiele razy. Nastolatek, nareszcie zauważony przez dziewczynę, do
której wzdycha od lat (która, jak z tekstu wynika, nazbyt inteligentna nie
jest), wybiera się na dyskotekę szkolną. Dumny i blady, kroczy ze swoją
wybranką ulicami miasta, coraz bardziej obcego i niebezpiecznego. Punktem
kulminacyjnym historii jest atak zombie na szkołę, podczas zabawy. Historia
ograna, epizod z ręką również - możne nawet w zamierzeniu, miał rozbroić i
rozbawić czytelnika. Jakaś pokrętna logika (albo szok) każe młodemu, wierzącemu
chłopcu poddać się zombie, które według niego, zostały zesłane przez boga.
Przecież Jezus też zmartwychwstał i był, delikatnie mówiąc nieumarłym. „Syn” to
najsłabsza część opowiadania, temat na tyle oklepany i przewidywalny, że
znudzony czytelnik, sunąc wzrokiem po tekście, zauważa błędy interpunkcyjne, a
nawet brak lub zbyt dużą ilość spacji.
Trzecie – Duch. Narratorem tego fragmentu jest wytworzony przez człowieka wirus: z początku nieświadomy swojej mocy, znaczenia i możliwości. Uczy się jednak szybko i postanawia uciec z laboratorium. Zdobywa wiedzę o świecie - od wszelkich istot - i zaczyna szczerze nienawidzić rodzaju ludzkiego, za wszystko, co ten złego uczynił. Nienasycony wirus postanawia zniszczyć życie na planecie. Wie, że ci którzy stawiają jeszcze nikły opór i tak w końcu sami się wybiją. Ludzkie waśnie, spory i podziały, przecież muszą w końcu dać o sobie znać. Zombie-apokalipsa nie jest więc efektem boskiego planu, to dzieło człowieka. Opowiadanie kojarzy mi się z Kingiem, szczególnie z „Komórką” - zwłaszcza w opisie zbiorowej świadomości zarażonych. Widać, że pierwsze dwie części stanowią tylko preludium, albo tło do ostatniego epizodu. Razi nieco nierówność tekstów. Są fragmenty wciągające, ale i nużące. Cała historia nie porywa, już gdzieś ją czytaliśmy. Na plus przemawia ładunek humorystyczny zawarty w opowiadaniu, który został dobrze wyważony. Łagodzi on okrucieństwo fabuły.
Dominantą utworu stał się pierwiastek
religijny, wykorzystany po to, by ukazać prawdę o niszczycielskim działaniu
człowieka. To on doprowadził bowiem do zagłady tego, co stworzył Bóg. Nota bene na tego ostatniego najłatwiej
jest zwalić za wszystko winę…
Inspekcja - Marcin Podlewski 6/6
Ludzkość na niezliczone dekady zeszła
pod ziemię, gdzie gnieździ się, odtwarza i rozwija. To jak wygląda(ł) świat, kolejne
pokolenia, mieszkańców schronu dowiadują się z filmów. Nie widzieli nigdy na
własne oczy słońca, nie byli nigdy na powierzchni, nie oddychali prawdziwym
powietrzem. Co jakiś czas, ktoś – a to misja samobójcza - musi wyjść jednak na
powierzchnię i sprawdzić, co tam się dzieje. Czy nieumarli się już rozpadli,
czy wciąż trwają i stanowią zagrożenie, czy….?
Niestety nie dość, że się nie rozpadli,
to jeszcze ewoluowali i mają się bardzo dobrze. Siłą i intelektem przewyższają
ludzi, na szczęście uzależnienie od mięsa i głód, który nie został od wieków
zaspokojony, w porę ich zdradza. O wszystkim „namacalnie” przekonuje Boomer -
bohater z krwi i kości. Żaden tam superhero, bez mrugnięcia okiem ratujący
świat, tylko chłopak mający wątpliwości, wewnętrzne rozterki. Opętany lękiem
przed śmiercią, mimo wszystko decyduje się na wykonanie misji, poszukiwanie
„pacjenta 0”, rozwikłania tajemnicy plagi, zbadania powierzchni…A zafascynowany
czytelnik wciąż pyta: i co dalej? I co dalej?
Niczego w tej historii nie ma zbyt
wiele, wszystkie jej elementy są świetnie wyważone. Światy, ten znany i ten
obcy, wykreowane zostały tak, że nie
wątpimy w ich realność. Kolejne epizody i wątki poboczne wciągają, a zwrot
akcji zaskakuje. Dopełnieniem jest cięty i plastyczny język. Autor zbudował
klimat podobny do tego ze świetnego „Kodeksu Deepgate” Alana Campbella. W
tekście pobrzmiewają również echa „Planety małp” i „Wehikułu czasu”.
„Inspekcja” to świetny scenariusz
filmowy. Miasto wybudowane po zagładzie, oblężenie, bitwa, pościgi, życie w
podziemnych schronach, wrogowie doskonali w swojej wymyślności, nieumarłe
konie. Niestety w Polsce ekranizuje się po tysiąckroć tę samą lekturę szkolną,
albo kultywuje narodowe klęski. Ewentualnie kręci się seriale dla ubogich –
intelektualnie. Chyba nie ma więc
realnych szans na realizację - na naszym podwórku - takiego projektu. A szkoda.
Zaryzykuję: może chociaż animacja?? Gajusz - Robert Rusik 3/6
Pustynia, palące słońce, suche
powietrze…tym razem jednak, to nie krajobraz po apokalipsie, ale Jerozolima
czasów Chrystusa. Akcja opowiadania wyjątkowo rozgrywa się w odległej
przeszłości. Rzymianin Gajusz – główny bohater -handluje na terenie świątyni.
Byłby to dzień, jak co dzień, gdyby między sprzedawców nie wbiegła grupa
fanatycznych Żydów z kijami. Epizod na targowisku znany jest nam z ewangelii.
Od razu więc domyślamy się, kim jest przywódca agresywnej grupy.
Incydent kończy się, gdy interweniują
strażnicy. Dla Gajusza, nie jest to jednak koniec przykrej przygody. Przywódca
Żydów, którego imienia nie zna, jednym spojrzeniem sprawia, że na jego oczach,
usycha drzewko figowe. Podobnie patrzy na Gajusza. Rzymianin czuje, że coś się
stało, nie wie jednak co. My się domyślamy, a właściwie, to jesteśmy tego
pewni. Tajemnicza choroba szybko wyniszcza jego ciało, a on bezskutecznie szuka
pomocy. Gdy dostrzega, że drzewko ożyło, zaczyna mieć nadzieję - postanawia
odnaleźć winnego swego stanu i prosić go o uzdrowienie. Niestety w międzyczasie
jedyny, który może mu pomoc zostaje ukrzyżowany. I owszem członki Gajusza doczekują
jego zmartwychwstania… ale czas okazał się niewzruszonym i upartym wrogiem.
Kontrowersyjne, jednak nie na tyle, by
roztrząsać treść. Rozrywka w postaci kpin z markowanych cudów Chrystusa,
ukrzyżowania i samej „miłosiernej” postawy zbawiciela – czy się śmiać? Kwestia
gustu i potrzeb.
Kolejne opowiadanie silnie nawiązujące
do istniejącego wątku literackiego. „Gajusz” wydaje się być częściowo
zainspirowany „Opowieścią zombilijną” w której Chrystus również powiązany został z nadejściem zombie.
Życie pozagrobowe – Artur Kuchta 5/6
Zombie z zupełnie innego punktu widzenia. A raczej ich losy. Nie zawsze zakończone sutym posiłkiem i popisowym rozrywaniem żywych na strzępy. Mieszkają na najstarszym, w miarę bezpiecznym, zakątku cmentarza. Wstają tylko nocą. Żyją wśród ludzi od zawsze, ale tylko nieliczni wiedzą o ich istnieniu i ci nieliczni na nich polują - to łowcy. Nieumarli żyją więc w ukryciu, żywią się szczurami, a szczury nimi. Zamknięty krąg i zarazem krótki łańcuch pokarmowy. Nie mówią, bo nie bardzo mają jak i o czym. Po śmierci nie pamiętają kim byli, z nowym „życiem” dostają nową tożsamość i nowe imię, czego nie są świadomi. Zombie nie rozumieją swojego stanu, pozbawieni wspomnień, wegetują jako wyrzutkowie.
Narrator przedstawia nam losy Kostka.
Jednego z nieumarłych, który do tego stopnia nie wie kim jest, że zastanawia
się, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Jego myśli są ulotne. Nie wiedząc dlaczego
i po co, często przychodzi postać nad grobem, na nowej części cmentarza. To
jego grób. Przebywając w tym niezbyt
bezpiecznym miejscu naraża się. Pada ofiarą łowców, którzy masakrują go i grają
w piłkę jego głową. Na szczęście nie czuje bólu fizycznego. Umierając – po raz
drugi – przypomina sobie wszystko: jak żył, jak umarł, co stracił. Wspomnienia
okazują się bolesne.
Zombie z zupełnie innego punktu widzenia. A raczej ich losy. Nie zawsze zakończone sutym posiłkiem i popisowym rozrywaniem żywych na strzępy. Mieszkają na najstarszym, w miarę bezpiecznym, zakątku cmentarza. Wstają tylko nocą. Żyją wśród ludzi od zawsze, ale tylko nieliczni wiedzą o ich istnieniu i ci nieliczni na nich polują - to łowcy. Nieumarli żyją więc w ukryciu, żywią się szczurami, a szczury nimi. Zamknięty krąg i zarazem krótki łańcuch pokarmowy. Nie mówią, bo nie bardzo mają jak i o czym. Po śmierci nie pamiętają kim byli, z nowym „życiem” dostają nową tożsamość i nowe imię, czego nie są świadomi. Zombie nie rozumieją swojego stanu, pozbawieni wspomnień, wegetują jako wyrzutkowie.
Zombie jest bezbronnym echem człowieka,
którym był kiedyś, ledwie wspomnieniem po kimś. Smutny wydźwięk opowiadania
potęguje jego łagodny styl - bez akcji i wylewającej się wiadrami krwi. Kostek
budzi naszą empatię. Autor sprawił, że w zombie zobaczyliśmy człowieka, kogoś,
kto kiedyś czuł, kochał, marzył…i może choćby tylko z tego względu, zasługuje
na szacunek. Nawet jeśli musimy najpierw go zabić, by mu go okazać, to jednak
to zróbmy. Nie bezcześćmy zwłok.
W całym pędzie nakręcającej się machiny
zombie, następuje przerwa. To opowiadanie powoduje, że na chwilę się
zatrzymujemy i zaczynamy się zastanawiać. Wiem, że autor nieco wymusza na
czytelnikach emocje, grając na wrażliwych strunach, ale właśnie za refleksję do
której nas skłonił, daję wysoką notę.
Gdybym przeczytała te opowiadanie
osobno, pewnie by mi się podobało. Jednak na tle innych w antologii wypada ono
słabo. Pomysł był, nawet ciekawa gra słów i humor. Wykonanie też poprawne, do
warsztatu nie można się przyczepić. A jednak nie zwróciło ono uwagi na tyle, by
o nim pamiętać.
Autor zaprezentował nam - kolejne jak
dla czytelnika – refleksje o własnym jestestwie zombiaków. Toczą się więc
wewnętrzne monologi o możliwościach i ograniczeniach nowego stanu. Serwuje się
czytelnikowi opisy obrzydzenia do samego siebie - byłego – wegetarianina,
będącego bez szans w walce z nieposkromioną potrzebą pożerania mięsa żywych.
Wyrzuty sumienia przeplatają się z rozważaniami na temat możliwości
skodyfikowania dźwięków wydawanych przez nieumarłych i stworzenia z nich
języka. Taaaak, komunikacja przede wszystkim.
Górnolotne zamysły językowe, zostają dosyć szybko – na zasadzie
kontrastu – sprowadzone w dół i podjęty zostaje temat wydalania pokarmu przez
zombie.
Wątek Anonimowych Zombie siedzących w
kółeczku i dokonujących grupowej spowiedzi, nie zaskoczył ani nie porwał,
ponieważ jest już znany w literaturze: wykorzystał go w „Lamencie zombie” S. G.
Browne.
Puenta opowiadania ma nas dotknąć,
wywołać uśmieszek. Może jest i skuteczna. Jednak nie dość silna, by nas
utrzymać na dłużej przy tym tekście.
Opowiadanie zdecydowanie lepsze od
poprzedniego(„Die Hard”). Autorka pokazała na co ją stać. „RPG” przedstawia
jeden dzień z życia miasta, odciętego od reszty świata. Granicę wyznacza
pozornie delikatna, biała mgła. Stanowi ona barierę śmierci i bramę do obłędu.
Nikogo i niczego nie przepuszcza w „normalnym” stanie. Dorośli mieszkańcy
miasta, popadli w morderczy szał, który nie ustępuje nawet po śmierci.
Tajemnicza choroba nie zaatakowała tylko dzieci. Taki żart natury, która każe
maluchom, walczyć z silniejszym wrogiem. Najmłodsze dzieci nie zostają na szczęście
obciążone prawdą i wierzą, że rzeczywistość, która je otacza, to efekt toczącej
się w terenie gry w wojnę. Dorośli z zewnątrz chcą pomóc, ale pozostają tylko bezradnymi
świadkami rzezi.
Główni bohaterowie historii, to trójka
osieroconego rodzeństwa: Janek, Marysia i Dawid. Uzbrojone w krótkofalówki,
noże i pistolety na gwoździe, dzieci przez jakiś czas dzielnie odpierają ataki
zombie. I wszystko dzięki - do tej pory wyklinanym - grom i horrorom, w które
dzieci nie powinny grać, ani których nie powinny oglądać. Dzięki nim wiedziały
jednak, jak się zachować w obliczu katastrofy. Szybko się przystosowały.
Zderzenie dziecięcego pojmowania
świata, z przymusowym wydorośleniem, tworzy piorunujący efekt. Są w tym
opowiadaniu elementy zabawne (nazwy oddziałów) i groteskowe, jak np. dzieci,
kolorowymi łopatkami do piasku, zdrapujące resztki czyjegoś mózgu z asfaltu. A
także wzruszające: heroiczny koniec opowiadania i później równie emocjonalnie
nasycony epilog.
Gdybym nie wiedziała, że to opowiadanie
o zombie, byłabym przekonana, że to dzieci stanowią zagrożenie. Początek
opowiadania silnie kojarzył mi się z filmami: „Wioska przeklętych” i „Dzieci
kukurydzy”. Całość z: „Pod kopulą” Kinga, oraz z Michaelem Grantem i jego serią
GONE.
„Władza” działa
na skróty: szukając sprawców morderstw, w tajemnicy przed opinią publiczną,
przesłuchuje ofiary – te martwe oczywiście. Ale nawet zombie w tym opowiadaniu
są jakieś… mdłe i niewyraźne, w ogóle nie są groźne, bo bardziej niż
mięsa/mózgu pragną monet. Potrafią sobie nawet przekalkulować to i owo, i
zdecydować, co im się bardziej opłaca.
Po początku
opowiadania wiele sobie obiecywałam. Klimat został dobrze zbudowany. Użyto
raczej niezawodnych elementów: wielka posiadłość z dala od cywilizacji, samotny
dom na wzgórzu, nad jeziorem, ogradzający wszystko las. I świetna atmosfera:
skąpana w deszczu noc - mokro, mrocznie
i zimno. To co się zazwyczaj sprawdza, tutaj zostało zmarnowane. Wstęp
właściwie nie prowadzi do niczego, bo dalej nic po prostu nie ma. Na pewno w
tym kryminale brakuje kryminalnej rozgrywki, a punkt kulminacyjny, dosłownie i
w przenośni, został utopiony. Przecież dobry śledczy powinien założyć, że
świadek kłamie. Czy nie tego wymaga jego profesja i zdrowy rozsądek? I czy taki
szkolny błąd – jak Bronek - mogłaby popełnić postać stylizowana na bohatera
filmu kryminalnego? Przekupny policjant też nie pasuje do konwencji. Nawet
jeśli miała to być parodia kryminału, to w ogóle nie jest ona śmieszna.
Nic w tym
tekście ze sobą nie współgra. Mocno naciągana, niezbyt przemyślana fabuła aż
razi w oczy. Mamy nawet dwa zakończenia: jedno wynikające z treści, drugie –
specjalnie, osobno napisane dla czytelnika – wyjaśnienie historii. Podawanie na
tacy informacji odbiorcy, jest kpiną z jego inteligencji. Czy chodziło o
zwiększenie objętości tekstu, czy to objaw naiwności twórcy? Tego się nie
dowiemy.
Krótko mówiąc:
nie wyszło.
Opowiadanie o Stasiu przybrało formę dowcipu. Czasami naprawdę nie trzeba się rozpisywać, żeby trafić w sedno. A Stasio trafia. W tle opowiadania jest typowe polskie narzekanie, wódka i radość z tego, że inni mają gorzej. Dopełnieniem jest produkcja zombie na Haiti – na masową skalę. Można sobie nawet takowego kupić na allegro. Puenta rewelacyjna – szczerze mnie rozbawiła.
Dostało się polskiej służbie zdrowia,
oj dostało. Autor chyba przeszedł swoje na izbie przyjęć, bo zaciekle kąsa,
słowo po słowie. Obraz, który zarysował tym zabawnym tekstem, tak samo wzbudza
w nas śmiech, jak i przerażenie. Nie jest to jednak strach przed zombie,
okrutną śmiercią itd., lecz przed „pomocną dłonią” ludzi w kitlach. W tej
historii fascynuje głupota i maniakalny upór pielęgniarek i lekarzy, którzy nie
zauważają, że pacjent (a nawet oni sami) już kopnął w kalendarz. Przecież musi
swoje odstać w niekończącej się kolejce, są przecież procedury! Kompetencje i
zaangażowanie w pracę (nie)godne pozazdroszczenia – zwłaszcza, że w wykonywaniu
obowiązków nie przeszkadza brak mózgu.
Tytułowy Rudy to menel i nieszkodliwy
pijaczek, który nie zapada na „nieumarłość”, ponieważ regularnie aplikuje sobie
remedium. Dzieli się nim z głównym bohaterem opowiadania – dosyć pechowym –
którego, do oczywistego stanu, doprowadza tylko(!) skręcenie kostki.
Pełne czarnego humoru i zdrowej kpiny,
opowiadanie o absurdach w służbie zdrowia. Cudowne lekarstwo zapowiada równie
czarny – ale jednak - happy end historii, a to rzadkość w świecie zombie.
Czerń i ostrogi - Bartosz Orlewski 5,5/6
Zlecenie – zabić Wielebnego,
demonicznego przywódcę sekty odpowiedzialnej za rozprzestrzenienie się na
świecie choroby wenerycznej. Dodajmy: okultystycznej choroby wenerycznej, która
doprowadziła ludzkość do zagłady. Takie zadanie dostaje Nick, szorstki brutal
posiadający sumienie.
Świat w którym żyje, zdążył już
przegrać, wyniszcza bohatera i żąda ofiar. Ten umiera więc z nim każdego dnia,
od nowa, wciąż i wciąż. Jesteśmy świadkami onirycznej i psychotycznej karuzeli
samoświadomości, utraty kontroli nad własnym umysłem. Dochodzimy z Nickiem do
momentu, w którym wszystko czym jest przestaje być nim. Wtedy może podjąć już
tylko jedną decyzję. Walka o własną tożsamość przeciw własnej tożsamości,
powoduje, że prawda opowieści wciąż nam umyka. Zombie, i to co z nimi związane,
zostało zepchnięte, gdzieś na drugi plan. Mimo związanych z nimi plastycznych i
dosadnych opisów – coś innego przykuwa naszą uwagę. Nie ma tutaj również
miejsca na żarty, ich miejsce zajęła brutalna (nie)rzeczywistość.
Akcja opowiadania rozgrywa się na Dzikim
Zachodzie, w atmosferze pyłu, pustki i śmierci. Klimat niepokoju i beznadziei
tworzy gęste, ciężkie powietrze, przesiąknięte krwią i czarnym szlamem. Jest
duszno. Czytelnik pozostając pod wpływem tekstu, coraz bardziej zatapia się w
jego powadze i lepkości. Ponura historia przenika go. A on z każdym słowem, coraz
głębiej, wciąga się w świat bohatera. W nim nic jednak nie jest jasne. Brak
odpowiedzi stanowi jego kwint esencję.
Kowbojski rys głównego bohatera,
powoduje, że utożsamiam go nieco z Rickiem z „The Walking Death”. Nazywanie
zombie „Szwędaczami" również „odsyła” moją wyobraźnię do wspomnianego tytułu.
Cytrynowe noże i karaluchy - Carlton Mellick III 4/6
Kawałek porządnego bizzaro przewiercającego psyche: kwaśny odór gnijących za życia (jeszcze nie trupów!),ciemność, brud, krew i śmierć w najgorszym z możliwych wydań. To opowiadanie to największy „mózgotrzep” w zbiorze. Zresztą świetnie ilustruje to załączony obrazek - Pikachu to czytelnik, a maniak z piłą to tekst…
No cóż, podobno tylko karaluchy przetrwają wybuch bomby atomowej. Nie dziwi więc karaluchowatość postaci występujących w opowiadaniu. Bohaterowie to istoty, które kiedyś wykazywały cechy ludzkie, lecz z pokolenia na pokolenie traciły je…Skrajne przystosowane do brudu, śmierci i gnicia powoduje, że ulegają stopniowej dehumanizacji. Tworzą świat, w którym liczy się tylko przetrwanie jednostki – za wszelką cenę – bez względu na absurdalność okrucieństwa, którego trzeba się dopuścić, by trwać. Bohaterowie przedstawiają sobą jakieś radioaktywne postczłowieczeństwo, jako pustą wydrążoną - z tego co ludzkie - skorupę.
Mimo całej ohydy, kontrowersyjności,
obrzydliwości ten tekst najzwyczajniej w świecie wzrusza. Świadczy, to o całkiem niezłym warsztacie amerykańskiego pisarza. Subtelne połączenie emocji z
ostro pogiętą fabułą, oddziałuje na psychikę. Barbarzyństwo, dominacja,
zamknięcie, klaustrofobiczna atmosfera ciemnych, czarnych korytarzy, a także
uwięzienie w grupie, bez możliwości wyboru. Autor przedstawił nam w kilku zdaniach
świat, w którym przemoc staje się językiem miłości lub czegoś co ma ją
przypominać, a może jest tylko jej wspomnieniem.
Ten tekst jest „chory”, ale przez to,
na swój sposób niesamowicie piękny. W końcu o odwrócenie ról jest tak łatwo.
Nie trzeba bowiem umrzeć, by stać się gorszym od zombie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz