Obie części tego zombie-stories najlepiej czytać jedna po drugiej. Tłem toczącej się w Mieście żywych trupów bowiem historii, jest ten sam rozsypujący się świat, który mieliśmy okazję przemierzać w Nocy zombie.
Główni bohaterowie względnie bez zmian. Jim - wzór ojca i rodzica, który rzuci się odważnie w ramiona śmierci, by ratować swoje dziecko – to główny bohater poprzedniej części i motyw równie wyeksploatowany w horrorach, co same zombie. Nie ważne, w jak najczarniejszy koszmar przyjdzie się zanurzyć, nie ważne jak beznadziejna i bez wyjścia będzie sytuacja, nie ma bariery, której by nie pokonała - ona: Frankie po detoksie. Trudno nie kpić z braku instynktu samozachowawczego tych postaci, co też charakterystyczne dla wspomnianego gatunku. Ale z drugiej strony, jego posiadanie nie zmieniłoby znacznie ich sytuacji…
Biorąc
pod uwagę fakt, że książki były wydane w pewnym odstępie czasu, usprawiedliwione
są przypominajki autora. Za długie co prawda i zbyt łopaterne: opisy tych samych scen, a nawet przytaczanie tych samych wypowiedzi bohaterów. Jeśli
czytelnik bierze jedną książkę po drugiej, wyda się to nużące i niepotrzebne.
Ale ideę rozumiem – wprowadzić czytelnika z powrotem w relacje, z których się
go wyrwało, chociaż robi się to nieco
łopatologicznie.
Zanim
autor się rozpisał, popełnił jednak kilka błędów. Skąd pierwsza żona Jima, ma pewne informacje? Jakim cudem Danny przeżył z zombie –matką pod jednym dachem,
skoro ona wiedziała o jego obecności? Gdy sytuacja się zaognia okazuje się, że przypadkiem
jakiś sąsiad też przeżył i w porę przychodzi bohaterom z pomocą. Ten schemat
cudownego ocalenia pojawia się wielokrotnie i aż za bardzo rzuca się w oczy.
Początek jest więc mało wiarygodny i naciągany. Trudno zaakceptować również
fakt, że gdy zombie atakują, jest czas na niekończące się dyskutuje.W ogólnym rozrachunku jednak powieść zaczyna
się dynamicznie: z hukiem i trzaskiem. Z impetem zostajemy rzuceni w sam środek
zombie-stories. To niekwestionowany atut tej powieści.
W
tej części poznajemy dokładniej również punkt widzenia zombie. Przyczyny
apokalipsy nie są jednak, jak wcześniej sugerowano stricte naukowe, ale
poniekąd nasączone mistycyzmem. Narrator patrzy nieraz na świat oczami i mówi głosem Oba. I tutaj niestety
zostaje nam wyjaśnione jeszcze raz, od Adama i Ewy, wszystko co tyczy się
demonów….
Przetrwalnia, wieżowiec, przeciekająca Arka Noego – wiele można by mówić o dziele miliardera Darrena Ramsey’a, twierdzy zbudowanej dla kaprysu potęgi i bogactwa. Sam twórca cierpi na kompleks Mesjasza, w pozornie bezpiecznym raju, azylu, pośrodku świata, którego już nie ma, chce zatrzymać czas, a jak? – namiastką normalności. Bezradność ludzi i ich ucieczka w naiwność przeraża bardziej od hord nieumarłych i chyba wszelkich istot nadprzyrodzonych razem wziętych. Instynkty, którymi kierują się ludzie również wypadają żałośnie blado, gdy są tak obnażone przez pisarza.
Miasto
żywych trupów: kiepskie dialogi,
drewniana powtarzalna akcja, karykatura horroru, bardziej śmieszy niż przeraża.
Pełna niedorzeczności i błędów logicznych w wyniku, których momentami czyta się
kiepsko. Drażni mnie postać martwego Martina, który objawia prawdy w snach
Frankie - po co? Kolejne tłumaczenie: dlaczego i jak sprowadza się to do
braku pomysłu autora…Może i Martin osiągnął wyższy poziom egzystencji, ale tym
samym Keene osiągnął wyższy poziom bzdurności.
Autor
udziwacznił z premedytacją, i chyba niekłamaną satysfakcją, ile się dało. W
końcu czytelnicy sami chcieli, to mają. Zafundował nam, jak pamiętamy
zombie-zwierzaki, i nadmiar pierwiastka duchowego z odległych „karnych”
wymiarów. Za dużo tutaj wszystkiego, brakuje jeszcze tylko kosmicznych klownów.
Nie trudno jednak się w tym wszystkim połapać, ponieważ autor na każdy możliwy
sposób upewnia się, że zrozumieliśmy: co chwilę tłumaczy sytuację, a to w
sennych widziadłach, a to ustami zombie, zanim te - przegniłe - odpadną
oczywiście.
Nienawidzę
horrorów z happy endami. Przez całą książkę drżałam, że z właśnie takim czeka mnie spotkanie. Jednak Brain
Keene stworzył świetne zakończenie. Mogą mu go pozazdrościć pisarze „kładący”
dobre książki na ostatnich stronach. On niewyróżniającą się, nawet bardzo słabą
momentami historię, zakończył
bezkonkurencyjnie. I na dokładkę ten KOT imieniem Bóg...Czyżby to jakaś metafora? Motyw w każdym bądź razie, świetny i zapadający na długo w pamięć. Dla
tego właśnie, warto było przebijać się przez powielające się schematy i typowe
dialogi. Wybaczam wszystko!! Ostatnia strona rekompensuje chwile zwątpienia.
Żadnego
pląsania w promieniach słońca, zachwycania się deszczem i pożegnania ze
światem, który odchodzi w potokach krwi i flaków. Nic z tego. Chwila relaksu, która usypia czujność
kosztuje życie – takie są prawa natury, o których zapomnieliśmy. Złudne
poczucie bezpieczeństwa, to zamknięcie się w pułapce wyparcia. Nie zmienia
faktów, ani otaczającej rzeczywistości. Bo nie ma już niczego dla ludzkiej
rasy, przegraliśmy swoją szansę wieki temu. Nie jesteśmy gotowi na to by
walczyć, ani na to by przetrwać. Zjadają nas nasze własne ułomności. Poza tym
znów pojawia się pytanie: zasługujemy na to by przetrwać? Może jednostki,
ludzkość jako całość: nie. Gdyby miała – to by po prostu przetrwała i tyle.
Bohaterowie
popychani złudną nadzieją wciąż, gdzieś uciekają, chociaż nie mają tak naprawdę
dokąd. Na świecie nie ma już bezpiecznych miejsc. Instynkt samozachowawczy
oszukuje ich jednak skutecznie, mamiąc nadzieją na nielogiczny happy end. Może
liczą na jakiś cud, w każdym razie ich
postawa jest świetnie zamaskowaną kpiną autora nad naszą kondycją. Jeśli coś
negujemy, to wcale nie znika. I na tym zakończę…
Nie
jest to pozycja wysokich lotów. Jednak dla fanów zombie, nastwionych na rozluźniającą rozrywkę, to powieść całkowicie wystarczająca.
Ogólnie: 4/6
Wydanie: 3/6
Okładka: 3/6
Czytliwość: 5/6
Autor: Brian Keene
Tytuł: Miasto żywych trupów
Tytuł oryginału:
City of Death
Wydawnictwo: Amber
Tłumaczenie: Monika Jaworska
Rok wydania: 2008
Oprawa: miękka
Ilość stron: 262
Cena: 29,80zł
Fragment:
Sumerowie
i Asyryjczycy znali nasze prawdziwe pochodzenie. Wy nazywaliście nas demonami,
dżinami i potworami. Jesteśmy źródłem waszych legend- powodem, dla którego
nadal boicie się ciemności w erze światła. Istnieliśmy długo przed tym , jak
Michał i Lucyfer zdecydowali, po której stronie staną ze swoimi „aniołami”.
Byli niczym innym jak naszymi gorszymi wersjami. Stwórca wygnał nad do próżni
bardzo dano temu. On, ten okrutny, którego wasz rodzaj nadal wyznaje.
Straciliśmy Jego przychylność, bo was pokochał bardziej. Was – swoje ostatnie
dzieło.
Pierwsza część - Brian Keene Noc zombie
Pierwsza część - Brian Keene Noc zombie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz