Napalona
jak wszyscy diabli, dorwałam wydanie kolekcjonerskie, jeden ze stu egzemplarzy. No i co? No i dupa!
Nie wiem czego oczekiwałam licząc na to, że treść mnie naprawdę zaskoczy. Może
powinnam po prostu delektować się tym, co jest i wyłączyć oczekiwania. Niestety
nie wiem czym się ludzie ekscytują. Owszem autor chciał przekroczyć bariery,
pogrzebać paluchem w jątrzących się ranach tabu, chciał osiągnąć maksimum
hardcoru. Za bardzo chciał. Przesadził i przegiął. Zamiast paraboli strachu i
obrzydzenia wyszła piszcząca, prosta, cienka linia… Jest płasko, bo zabrakło
urozmaicenia: gdy wszystko jest wyolbrzymione, to tak jakby nic nie było. Nadużywana
hiperbolizacja prowadzi nas prosto w ramiona groteski. Szkaradnie mroczne
przerysowanie, zamiast straszyć wywołuje pobłażliwy uśmiech…
Postać
Ann Slavik, wziętej prawniczki wydaje mi się nierzeczywista i sztuczna
(podobnie jak jej związek z Martinem), ale niech będzie, w końcu to fikcja
literacka. Główna bohaterka zarabia sporo i ma strasznie cięty
język. Jej szczęście i pewność siebie są jednak tylko pozorne. Kiepsko radzi
sobie ze swoimi emocjami, została napiętnowana przez nieszczęśliwe dzieciństwo
i toksyczną matkę, jej relacje z córką Melanie
też nie należą do najlepszych. Jakby tego było mało, oprócz upiorów z
przeszłości, nękają ją nasilające się, tajemnicze koszmary - przewrotnie do
treści – barwione na różowo. Nie dajcie się zwieść: kicz, tandeta i tipsy nie
są ich motywem przewodnim. Psychoanalityk, do którego wybiera się na terapię
niewiele jej pomaga (chociaż dialogi między nimi zostały napisane naprawdę
świetnie), zamiast porady terapeuty bowiem bardziej przydałby się jej porządny egzorcysta….
Gdy Ann zostaje wspólniczką w firmie postanawia zdystansować się do swojego
dotychczasowego życia i odpocząć. Oczywiście przeznaczenie nie pozwoli jej na beztroski
wyjazd - ojciec Ann podupada na zdrowiu. Zamiast do wymarzonego Paryża jest
wyprawa do rodzinnego Lockwood. Ann, Martin i Melanie zmierzają niczego
nieświadomi prosto w otwarta paszczę lwa… Tymczasem w stronę tego samego miasteczka gnają, na łeb na szyję,
także Duke i Erik, obłąkani uciekinierzy ze szpitala psychiatrycznego. Jeden z
nich dawny niewolnik sukkubów pragnie ostrzec Ann przed tym, co na nią czeka, a
także rozliczyć się ze swoją niechlubną przeszłością, drugi bestialsko gwałci i
morduje każdego, kto stanie mu na drodze. Żaden psychopatyczny maniak nie jest
jednak tak groźny, jak to co zamieszkało w Lockwood. Bohaterka powracając do
miasta, którego nie znosi i w którym zawsze czuła się źle, początkowo nie
zauważa dziwactw mieszkańców. Z czasem zaczyna niepokoić ją panujące tutaj
tajemnicze napięcie, jednak nic z tym nie robi, racjonalizuje tylko kolejne
wydarzenia. W czasie, gdy ona zmaga się z samą sobą, jej partner i córka
przechodzą inicjację i zostają wcieleni w małą społeczność. Gdy – w końcu - Ann ogarnia
panika, „bo coś tu SERIO nie gra” – jest już oczywiście za późno na jakąś
skuteczną reakcję – nadeszła pora różowego księżyca.
Dar
pozornie normalnego życia Ann, zostaje przecięty przeznaczeniem. A wszystko przez potomkinie Ur-loków: pradawnej
matriarchalnej społeczności, która czci bezlitosną boginię Arde-lili.
Ich wierzenia związane są z rytuałami pełnymi aktów kanibalizmu i perwersyjnego,
wynaturzonego seksu. Już w prologu do „Sukkuba” zderzamy się z: niemowlętami na
rusztach, malinowymi płuckami, potrawkami z móżdżków, macicznymi chlebkami
polewanymi spermą i kadziami pełnymi krwi. I w tym miejscu wielu czytelników „odpada”.
Tylko moje pytanie brzmi: czy mają do tego jakiś konkretny powód? Przecież to menu
jak każde inne (Sposób zdobywania jedzenia i niehumanitarne zabijanie „trzody”,
to już inna kwestia). Też mi coś! Sami przecież serwujemy sobie podobne potrawy.
Wielkie halo się robi, gdy ktoś (Zastanawiam się też czy można mówić o
kanibalizmie w momencie, gdy demony jedzą ludzi – to chyba różne gatunki?)
przyrządza ludzi, tak jak my przyrządzamy zwierzęta. Jako osoba niejedząca
mięsa powinnam za horror ekstremalny uważać jadłospis w większości restauracji.
Trzeba
przyznać, że stworzenie swoistej mitologii, powołanie do życia pradawnego ludu,
którego rytuały przypominają azteckie i powiązanie tego wątku z jednym z trzech
asyryjskich demonów: Ardat- Lil (Lilu, Lilith, Ardat-Lilith) się świetnie Lee
udało. Każda z wymienionych przeze mnie demonic
symbolizuje lubieżną rozkosz, która nie służyły prokreacji, oddaje to w pełni
termin „ardat lili”, czyli „dziewica bez mleka”: kobieta która sypia z
mężczyznami bez możliwości stania się matką. Sukkuby u Edwarda Lee rodzą
dzieci, ale ich bogini nie (nie jest to wyjaśnione). W każdej religii krew ma
istotne znacznie. Dla Azteków ofiara z krwi miała być niezbędnym pokarmem,
umożliwiającym ciągły ruch słońca i harmonijne trwanie wszechświata, a obdzieranie
ofiary ze skóry (ściąganie łupinki pokrywającej młodą kolbę kukurydzy) było
symbolem odnawiającej się przyrody. U Edwarda Lee krew ma zapewnić bogini
wieczną młodość (im młodsza ofiara tym lepiej) i podtrzymywać ją przy życiu, do
jej kolejnego nadejścia. Wyraźnie wpisano tutaj w tekst (świadomie lub nie)
istotę cykliczności, tak mocno związaną z kobiecością. Podobny wydźwięk ma motyw powieściowego księżyca. Poszperałam i znalazłam jeszcze informację, że istnieje coś takiego jak Pełnia Różowego Księżyca. Nazwa ta wzięła się od koloru kwitnących roślin: floksów, zwanych płomykami. Indianie z Ameryki Północnej nazywali tak pierwszą wiosenną pełnię, która była symbolem odrodzenia i wzrostu. Jeśli jednak chodzi o to, czy księżyc rzeczywiście bywa widywany w różowej barwie nie znalazłam żadnych informacji.
Sprowadzenie
mężczyzn do roli taniej siły roboczej, mięsa i żywego dildo, niekoniecznie jest
tą formą zniewolenia, jaką bym preferowała (chociaż jednego czy drugiego faceta
chętnie bym wypatroszyła). No cóż, Edward Lee jest mężczyzną i
myśli według schematów charakterystycznych dla własnej płci. Nie potrafi poza
nie wyjść . Kobiet – demonic zniewalających według męskich wzorców myślenia –
nie kupuję. To krzywdzące wypaczenie feministycznych idei (a podobno do takich
chciał się pisarz odnieść) sprowadza je do poziomu krzykliwych pochodów
widzianych w TV. A jedno z drugim, jeśli się ktoś interesuje tematem to wie,
nie ma zbyt wiele wspólnego. Pod tym względem niestety Lee się nie popisał.
Poza
tym, czy Edward Lee współżył kiedyś z ŻYWĄ kobietą? Czy jego wiedza na temat
kobiecej seksualności pochodzi „znad” czasopism (z najwyraźniej posklejanymi
stronami)? Jeśli amatorskie porno nagrane tosterem tudzież
prostownicą urasta w obecnych czasach do rangi sztuki, to ja dziękuję. No
chyba, że interpretować, to przez
pryzmat potrzeb demonic…nie. I tak to do mnie nie trafia, a przecież pruderyjna
nie jestem.
Składając
jedno do drugiego: książce mogę zarzucić poważne braki w realizmie. Jak już
pisałam postacie chociaż ciekawe są mało wiarygodne. Także senne, zapomniane
przez świat miasteczko nie przekonuje. Lockwood rządzi się własnymi prawami, zależnościami. To kolektywne
społeczeństwo, żyjące o dziwo dość ekskluzywnie (taki ukłon w stronę teorii:
„gdyby kobiety rządziły światem…”). W horrorach często wykorzystywany jest
motyw zamkniętej, odosobnionej osady, której mieszkańcy w bardzo restrykcyjny
sposób przestrzegają swoich wewnętrznych zasad i są wrogo nastawieni do
przybyszów, a tym z kolei się zazwyczaj przytrafia coś złego. Pisarz zbyt
szybko wyłożył karty na stół i zdradził prawdę o miasteczku, mógł trochę dłużej
powodzić nas za nosy. A tak, odizolowana
społeczność Lee z daleka pachnie klinicznie niepoczytalnymi mieszkańcami i od
początku jest maksymalnie odrealniona. A przecież najbardziej przeraża to,
co jest wtopione w codzienność i zwyczajność. To rzeczywistość z którą zderzają
się demony, potwory, kosmici itd. sprawia, że rodzi się przerażenie. Jeśli
polubimy jakiegoś bohatera, stanie nam się w pewnym stopniu bliski, będziemy mu
kibicować, będziemy bać się razem z nim. Podobieństwo sprawi, że z wypiekami na
twarzy będziemy się wczuwać każdą scenę. A w tej powieści nie polubiłam żadnej
postaci, ani głównej, ani pobocznej. Ich motywacje są mi obce. Ani mnie
ziębiło, ani grzało kogo teraz wypatroszą i kto zaraz „kojfnie”. Gdybym miała
wybierać za najbarwniejszą postać uznałabym Duka – bestialskie zwierzę,
typowego psychopatę powalonego do kwadratu. W jego zachowaniu próżno doszukiwać
się logiczności i to jest sensowne. Ale panie Lee, nie oczekujemy, że świat też
będzie nielogicznie reagował na Duka, w tym już sensu nie ma. Psychol ten
przecież nie posiada mocy naginania rzeczywistości. Kolejny grzech popełniony wobec
tego bohatera, to ujawnienie nam informacji, że ON COŚ MA (nie chcę spojlerować,
więc mącę). Nie lepiej było zaskoczyć czytelnika pod koniec? A tak cały czas
spodziewamy się, że zaraz nastąpi deus ex machina. Paradoksalnie irytuje mnie
umieszczenie w „Sukkubie” tej postaci. Zasługuje on na osobną gore-powiastkę.
Ta powieść miała być o sukubach, pradawnym ludzie, okultyzmie, a w zasadzie
najbrutalniejsze sceny zapewnia nam uzależniony od słodyczy psychol. Coś tu raczej
zgrzyta.
Dlaczego
tak się stało? Czy Edward Lee stał się ofiarą swojej własnej teorii, według
której horror to czysta rozrywka (sam nie sprostał takim kryteriom nawiasem
mówiąc)? Groza pisana dla samego pisania grozy, która ma być
od rzeczywistości całkowicie oderwana? Mógł bardziej zrównoważyć te dwie
płaszczyzny, byłoby lepiej. Nie sądzę jednak by sam do końca był pewien, jaka
idea horroru ekstremalnego mu przyświeca, o czym już pisałam TUTAJ.
Kolejne
przewinienie, o którym też już wspominałam, to zbyt duże nagromadzenie
wszystkiego (powtórzeń też). Mamy zjawisko astrologiczne, sny i wizje, boginię,
pradawny lud, seks, szpital psychiatryczny, świrów na wolności, miasteczko,
morderstwa, gwałty, dewiacje, sadyzm, kanibalizm, bezczeszczenie zwłok. Przesada
w elementach jest jak wyrzut sumienia. Od sceny do sceny, maksymalnie
wyolbrzymionej, sensu jest coraz mniej. Fabuła
– w zasadzie ciekawa i spójna - to właściwie przerywnik między rytmem: gwałt,
mord, gwałt, mord. Ciągle towarzyszy nam swąd palonego ciała, wpychanie czego
się da (albo nie da) we wszelkie otwory, jakie ma człowiek, a jak nie ma to się
dorobi… Nie zrozumcie mnie źle: spadłam z krzesła, gdy przeczytałam, że ktoś
zarzuca temu horrorowi ekstremalnemu, że jest w nim za dużo scen obsceniczno-pornograficznych
i spermo-krwistych (przecież Edward Lee powziął misję wypełnienia swoją
powieścią BRAKÓW, przez które cierpi
czytelnik przy okazji innych lektur*). Ludzie
złoci horror ekstremalny ma obrzydzać. Ja bym raczej zarzuciła autorowi, że
sceny, które nam przedstawia są za mało urozmaicone i podane bez wyczucia,
dlatego przestają spełniać swoją rolę. Z drugiej strony może nie powinnam się
wypowiadać, bo jak się ciągle czyta popieprzone rzeczy, to już nic nie dziwi i
nie odrzuca, granice się niebezpiecznie przesuwają…. **
Kolejna
bolączka: zakończenie. Kompletny chaos i niestety
przeciętność. Nie będę jednak zdradzała, o co w nim poszło.
Przyczepiłam
się do wielu spraw, ale – może to kogoś zdziwi – jestem zadowolona z lektury.
Może uczynił to styl pisarza, dzięki któremu suniemy szybko przez kolejne strony:
ostry, zmienny, toporny, wulgarny i przede wszystkim prosty! Edward Lee pokazał również wyraźnie,
że ma przaśne, dosadne i czarne poczucie humoru - mieszanka idealna. Błyskotliwie,
przy użyciu języka, nadał też postaciom rysy indywidualne. Oddając głos
kolejnym bohaterom pokazał różne światy z wielu perspektyw, np. łatwo zatapiamy
się w sny Ann, rozumiemy jej niesmak z powodu dreszczyku przyjemności, który w
nich odczuwa, rozumiemy konsternację Erika. Drażnił mnie trochę wymyślony, szczątkowy
dialekt, którym posługują się demonice i ich niewolnicy – gubiłam się, w tym,
co które słowo oznacza.
Nie
zwróciłabym, aż takiej uwagi na literówki i braki w odmianie i pewną scenę,
oczywiście z Dukiem, w której tłumaczenie zabiło pierwotny sens gry słownej –
gdyby nie przytoczona we wstępie przez Cichowlasa anegdota -?- …redaktorka
książki Sukkub żartowała potem, iż została solidnie zmiażdżona treścią, osoby
odpowiedzialne za korektę nie chciały się pod tekstem podpisać (w dodatku były
tak poruszone powieścią, że nie zdołały doprowadzić jej pod kątem redakcyjnym
do perfekcji)… Czy to rzeczywiście żart, czy wymówka nie wiadomo – nazwiska
korektora w swoim egzemplarzu jednak nie znalazłam, a błędy owszem. Podczas
oceniania wydania trzeba przyznać, że korektorskie niedociągnięcia bledną -
wydawnictwu należy bowiem pogratulować genialnej okładki – stonowana, z nutką
tajemnicy, odcina się od szablonów związanych z gore.
Książkę
zapewne inaczej by się czytało, gdyby nie rozdmuchany wokół niej sztucznie
szum, który spowodował, że sami nie wiemy ile możemy się po niej spodziewać. W
tym przyzwoita proza może podziękować machinie marketingowej za niedźwiedzią
przysługę.
P.S. W „Sukkubie”
znalazło się miejsce także na opowiadanie „Matka”(znajdziecie je także w antologi
„15 blizn"). Napiszę tylko tyle, że daje radę – obleśne tak w sam raz.
Czytliwość:4/6
Wydanie:
3/6
Okładka: 5/6
Ogólnie: 3/6
Okładka: 5/6
Ogólnie: 3/6
Autor:
Edward Lee
Tytuł:
Sukkub
Tytuł
oryginału: Succubi
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2011
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2011
Wydanie:
I/ Kolekcjonerskie
Okładka:
miękka
Ilość
stron: 370
Cena:
brak
* …dosyć często jestem inspirowany przez inne książki, a w zasadzie ich
BRAKI – braki w pikanterii, detalach przemocy/przerażenia/etc.; zmierzam do
tego, że ten BRAK skłania mnie do kontrdziałania poprzez dosłowne pokazywanie
tej drugiej strony. Weźmy Lovecrafta. Nawet nie umiem powiedzieć, ile razy
wracałem do jego tekstów tylko po to, żeby spróbować sobie wyobrazić, jak
wyglądałaby dana historia, gdyby Lovecraft skupił się bardziej na seksualności
swoich postaci. Z tego powodu zamierzam napisać coś Lovecraftowskiego, co nie
będzie unikać tematu skrzywień seksualnych, erotyzmu i gore. (Moja powieść
„Haunter of the Threshold” jest najbardziej jaskrawym przykładem podobnego
ćwiczenia; myślę o niej jako najbardziej groteskowej, pełnej przemocy i
bezpruderyjnej książce, jaką kiedykolwiek napisałem). Nie jestem z tej szkoły
pisarskiej, która wyznaje zasadę, że obrzydliwość najlepiej zostawić
czytelniczej wyobraźni. Dla mnie to zwykła wymówka i oszustwo. Czytelnik PŁACI
za wyobraźnię autora. Więc dostarczam ją najlepiej jak potrafię.
** Może nie do końca.
Myślę, że moją granicą są sceny w których męczy się zwierzęta. Gdy czytałam:
„Miasto złodziei” najbardziej poruszyły mnie: psy żywe-bomby, słoń i kura (która okazała się kogutem…).