20 kwietnia 2014

Wycie do księżyca nabrało nowego znaczenia /Sukkub – Edward Lee/

Napalona jak wszyscy diabli, dorwałam wydanie kolekcjonerskie, jeden ze  stu egzemplarzy.  No i co? No i dupa! Nie wiem czego oczekiwałam licząc na to, że treść mnie naprawdę zaskoczy. Może powinnam po prostu delektować się tym, co jest i wyłączyć oczekiwania. Niestety nie wiem czym się ludzie ekscytują. Owszem autor chciał przekroczyć bariery, pogrzebać paluchem w jątrzących się ranach tabu, chciał osiągnąć maksimum hardcoru. Za bardzo chciał. Przesadził i przegiął. Zamiast paraboli strachu i obrzydzenia wyszła piszcząca, prosta, cienka linia… Jest płasko, bo zabrakło urozmaicenia: gdy wszystko jest wyolbrzymione, to tak jakby nic nie było. Nadużywana hiperbolizacja prowadzi nas prosto w ramiona groteski. Szkaradnie mroczne przerysowanie, zamiast straszyć wywołuje pobłażliwy uśmiech…  

Postać Ann Slavik, wziętej prawniczki wydaje mi się nierzeczywista i sztuczna (podobnie jak jej związek z Martinem), ale niech będzie, w końcu to fikcja literacka. Główna bohaterka zarabia sporo i ma strasznie cięty język. Jej szczęście i pewność siebie są jednak tylko pozorne. Kiepsko radzi sobie ze swoimi emocjami, została napiętnowana przez nieszczęśliwe dzieciństwo i toksyczną matkę,  jej relacje z córką Melanie też nie należą do najlepszych. Jakby tego było mało, oprócz upiorów z przeszłości, nękają ją nasilające się, tajemnicze koszmary - przewrotnie do treści – barwione na różowo. Nie dajcie się zwieść: kicz, tandeta i tipsy nie są ich motywem przewodnim. Psychoanalityk, do którego wybiera się na terapię niewiele jej pomaga (chociaż dialogi między nimi zostały napisane naprawdę świetnie), zamiast porady terapeuty bowiem bardziej przydałby się jej porządny egzorcysta…. Gdy Ann zostaje wspólniczką w firmie postanawia zdystansować się do swojego dotychczasowego życia i odpocząć. Oczywiście przeznaczenie nie pozwoli jej na beztroski wyjazd - ojciec Ann podupada na zdrowiu. Zamiast do wymarzonego Paryża jest wyprawa do rodzinnego Lockwood. Ann, Martin i Melanie zmierzają niczego nieświadomi prosto w otwarta paszczę lwa… Tymczasem w stronę  tego samego miasteczka gnają, na łeb na szyję, także Duke i Erik, obłąkani uciekinierzy ze szpitala psychiatrycznego. Jeden z nich dawny niewolnik sukkubów pragnie ostrzec Ann przed tym, co na nią czeka, a także rozliczyć się ze swoją niechlubną przeszłością, drugi bestialsko gwałci i morduje każdego, kto stanie mu na drodze. Żaden psychopatyczny maniak nie jest jednak tak groźny, jak to co zamieszkało w Lockwood. Bohaterka powracając do miasta, którego nie znosi i w którym zawsze czuła się źle, początkowo nie zauważa dziwactw mieszkańców. Z czasem zaczyna niepokoić ją panujące tutaj tajemnicze napięcie, jednak nic z tym nie robi, racjonalizuje tylko kolejne wydarzenia. W czasie, gdy ona zmaga się z samą sobą, jej partner i córka przechodzą inicjację i zostają wcieleni w  małą społeczność. Gdy – w końcu - Ann ogarnia panika, „bo coś tu SERIO nie gra” – jest już oczywiście za późno na jakąś skuteczną reakcję – nadeszła pora różowego księżyca.

Dar pozornie normalnego życia Ann, zostaje przecięty przeznaczeniem.  A wszystko przez potomkinie Ur-loków: pradawnej matriarchalnej społeczności, która czci bezlitosną boginię Arde-lili. Ich wierzenia związane są z rytuałami pełnymi aktów kanibalizmu i perwersyjnego, wynaturzonego seksu. Już w prologu do „Sukkuba” zderzamy się z: niemowlętami na rusztach, malinowymi płuckami, potrawkami z móżdżków, macicznymi chlebkami polewanymi spermą i kadziami pełnymi krwi. I w tym miejscu wielu czytelników „odpada”. Tylko moje pytanie brzmi: czy mają do tego jakiś konkretny powód? Przecież to menu jak każde inne (Sposób zdobywania jedzenia i niehumanitarne zabijanie „trzody”, to już inna kwestia). Też mi coś! Sami przecież serwujemy sobie podobne potrawy. Wielkie halo się robi, gdy ktoś (Zastanawiam się też czy można mówić o kanibalizmie w momencie, gdy demony jedzą ludzi – to chyba różne gatunki?) przyrządza ludzi, tak jak my przyrządzamy zwierzęta. Jako osoba niejedząca mięsa powinnam za horror ekstremalny uważać jadłospis w większości restauracji.

Trzeba przyznać, że stworzenie swoistej mitologii, powołanie do życia pradawnego ludu, którego rytuały przypominają azteckie i powiązanie tego wątku z jednym z trzech asyryjskich demonów: Ardat- Lil (Lilu, Lilith, Ardat-Lilith) się świetnie Lee udało. Każda z wymienionych przeze mnie demonic symbolizuje lubieżną rozkosz, która nie służyły prokreacji, oddaje to w pełni termin „ardat lili”, czyli „dziewica bez mleka”: kobieta która sypia z mężczyznami bez możliwości stania się matką. Sukkuby u Edwarda Lee rodzą dzieci, ale ich bogini nie (nie jest to wyjaśnione). W każdej religii krew ma istotne znacznie. Dla Azteków ofiara z krwi miała być niezbędnym pokarmem, umożliwiającym ciągły ruch słońca i harmonijne trwanie wszechświata, a obdzieranie ofiary ze skóry (ściąganie łupinki pokrywającej młodą kolbę kukurydzy) było symbolem odnawiającej się przyrody. U Edwarda Lee krew ma zapewnić bogini wieczną młodość (im młodsza ofiara tym lepiej) i podtrzymywać ją przy życiu, do jej kolejnego nadejścia. Wyraźnie wpisano tutaj w tekst (świadomie lub nie) istotę cykliczności, tak mocno związaną z kobiecością. Podobny wydźwięk ma motyw powieściowego księżyca. Poszperałam i znalazłam jeszcze informację, że istnieje coś takiego jak Pełnia Różowego Księżyca. Nazwa ta wzięła się od koloru kwitnących roślin: floksów, zwanych płomykami. Indianie z Ameryki Północnej nazywali tak pierwszą wiosenną pełnię, która była symbolem odrodzenia i wzrostu. Jeśli jednak chodzi o to, czy księżyc rzeczywiście bywa widywany w różowej barwie nie znalazłam żadnych informacji. 

Sprowadzenie mężczyzn do roli taniej siły roboczej, mięsa i żywego dildo, niekoniecznie jest tą formą zniewolenia, jaką bym preferowała (chociaż jednego czy drugiego faceta chętnie bym wypatroszyła). No cóż, Edward Lee jest mężczyzną i myśli według schematów charakterystycznych dla własnej płci. Nie potrafi poza nie wyjść . Kobiet – demonic zniewalających według męskich wzorców myślenia – nie kupuję. To krzywdzące wypaczenie feministycznych idei (a podobno do takich chciał się pisarz odnieść) sprowadza je do poziomu krzykliwych pochodów widzianych w TV. A jedno z drugim, jeśli się ktoś interesuje tematem to wie, nie ma zbyt wiele wspólnego. Pod tym względem niestety Lee się nie popisał.

Poza tym, czy Edward Lee współżył kiedyś z ŻYWĄ kobietą? Czy jego wiedza na temat kobiecej seksualności pochodzi „znad” czasopism (z najwyraźniej posklejanymi stronami)? Jeśli amatorskie porno nagrane tosterem tudzież prostownicą urasta w obecnych czasach do rangi sztuki, to ja dziękuję. No chyba, że  interpretować, to przez pryzmat potrzeb demonic…nie. I tak to do mnie nie trafia, a przecież pruderyjna nie jestem.

Składając jedno do drugiego: książce mogę zarzucić poważne braki w realizmie. Jak już pisałam postacie chociaż ciekawe są mało wiarygodne. Także senne, zapomniane przez świat miasteczko nie przekonuje. Lockwood rządzi się własnymi prawami, zależnościami. To kolektywne społeczeństwo, żyjące o dziwo dość ekskluzywnie (taki ukłon w stronę teorii: „gdyby kobiety rządziły światem…”). W horrorach często wykorzystywany jest motyw zamkniętej, odosobnionej osady, której mieszkańcy w bardzo restrykcyjny sposób przestrzegają swoich wewnętrznych zasad i są wrogo nastawieni do przybyszów, a tym z kolei się zazwyczaj przytrafia coś złego. Pisarz zbyt szybko wyłożył karty na stół i zdradził prawdę o miasteczku, mógł trochę dłużej powodzić nas za nosy. A tak, odizolowana społeczność Lee z daleka pachnie klinicznie niepoczytalnymi mieszkańcami i od początku jest maksymalnie odrealniona. A przecież najbardziej przeraża to, co jest wtopione w codzienność i zwyczajność. To rzeczywistość z którą zderzają się demony, potwory, kosmici itd. sprawia, że rodzi się przerażenie. Jeśli polubimy jakiegoś bohatera, stanie nam się w pewnym stopniu bliski, będziemy mu kibicować, będziemy bać się razem z nim. Podobieństwo sprawi, że z wypiekami na twarzy będziemy się wczuwać każdą scenę. A w tej powieści nie polubiłam żadnej postaci, ani głównej, ani pobocznej. Ich motywacje są mi obce. Ani mnie ziębiło, ani grzało kogo teraz wypatroszą i kto zaraz „kojfnie”. Gdybym miała wybierać za najbarwniejszą postać uznałabym Duka – bestialskie zwierzę, typowego psychopatę powalonego do kwadratu. W jego zachowaniu próżno doszukiwać się logiczności i to jest sensowne. Ale panie Lee, nie oczekujemy, że świat też będzie nielogicznie reagował na Duka, w tym już sensu nie ma. Psychol ten przecież nie posiada mocy naginania rzeczywistości. Kolejny grzech popełniony wobec tego bohatera, to ujawnienie nam informacji, że ON COŚ MA (nie chcę spojlerować, więc mącę). Nie lepiej było zaskoczyć czytelnika pod koniec? A tak cały czas spodziewamy się, że zaraz nastąpi deus ex machina. Paradoksalnie irytuje mnie umieszczenie w „Sukkubie” tej postaci. Zasługuje on na osobną gore-powiastkę. Ta powieść miała być o sukubach, pradawnym ludzie, okultyzmie, a w zasadzie najbrutalniejsze sceny zapewnia nam uzależniony od słodyczy psychol. Coś tu raczej zgrzyta.


Dlaczego tak się stało? Czy Edward Lee stał się ofiarą swojej własnej teorii, według której horror to czysta rozrywka (sam nie sprostał takim kryteriom nawiasem mówiąc)? Groza pisana dla samego pisania grozy, która ma być od rzeczywistości całkowicie oderwana? Mógł bardziej zrównoważyć te dwie płaszczyzny, byłoby lepiej. Nie sądzę jednak by sam do końca był pewien, jaka idea horroru ekstremalnego mu przyświeca, o czym już pisałam TUTAJ.

Kolejne przewinienie, o którym też już wspominałam, to zbyt duże nagromadzenie wszystkiego (powtórzeń też). Mamy zjawisko astrologiczne, sny i wizje, boginię, pradawny lud, seks, szpital psychiatryczny, świrów na wolności, miasteczko, morderstwa, gwałty, dewiacje, sadyzm, kanibalizm, bezczeszczenie zwłok. Przesada w elementach jest jak wyrzut sumienia. Od sceny do sceny, maksymalnie wyolbrzymionej, sensu  jest coraz mniej. Fabuła – w zasadzie ciekawa i spójna - to właściwie przerywnik między rytmem: gwałt, mord, gwałt, mord. Ciągle towarzyszy nam swąd palonego ciała, wpychanie czego się da (albo nie da) we wszelkie otwory, jakie ma człowiek, a jak nie ma to się dorobi… Nie zrozumcie mnie źle: spadłam z krzesła, gdy przeczytałam, że ktoś zarzuca temu horrorowi ekstremalnemu, że jest w nim za dużo scen obsceniczno-pornograficznych i spermo-krwistych (przecież Edward Lee powziął misję wypełnienia swoją powieścią BRAKÓW,  przez które cierpi czytelnik przy okazji innych lektur*). Ludzie złoci horror ekstremalny ma obrzydzać. Ja bym raczej zarzuciła autorowi, że sceny, które nam przedstawia są za mało urozmaicone i podane bez wyczucia, dlatego przestają spełniać swoją rolę. Z drugiej strony może nie powinnam się wypowiadać, bo jak się ciągle czyta popieprzone rzeczy, to już nic nie dziwi i nie odrzuca, granice się niebezpiecznie przesuwają…. **

Kolejna bolączka: zakończenie. Kompletny chaos i niestety przeciętność. Nie będę jednak zdradzała, o co w nim poszło.

Przyczepiłam się do wielu spraw, ale – może to kogoś zdziwi – jestem zadowolona z lektury. Może uczynił to styl pisarza, dzięki któremu suniemy szybko przez kolejne strony: ostry, zmienny, toporny, wulgarny i przede wszystkim prosty! Edward Lee pokazał również wyraźnie, że ma przaśne, dosadne i czarne poczucie humoru - mieszanka idealna. Błyskotliwie, przy użyciu języka, nadał też postaciom rysy indywidualne. Oddając głos kolejnym bohaterom pokazał różne światy z wielu perspektyw, np. łatwo zatapiamy się w sny Ann, rozumiemy jej niesmak z powodu dreszczyku przyjemności, który w nich odczuwa, rozumiemy konsternację Erika. Drażnił mnie trochę wymyślony, szczątkowy dialekt, którym posługują się demonice i ich niewolnicy – gubiłam się, w tym, co które słowo oznacza.

Nie zwróciłabym, aż takiej uwagi na literówki i braki w odmianie i pewną scenę, oczywiście z Dukiem, w której tłumaczenie zabiło pierwotny sens gry słownej – gdyby nie przytoczona we wstępie przez Cichowlasa anegdota -?- …redaktorka książki Sukkub żartowała potem, iż została solidnie zmiażdżona treścią, osoby odpowiedzialne za korektę nie chciały się pod tekstem podpisać (w dodatku były tak poruszone powieścią, że nie zdołały doprowadzić jej pod kątem redakcyjnym do perfekcji)… Czy to rzeczywiście żart, czy wymówka nie wiadomo – nazwiska korektora w swoim egzemplarzu jednak nie znalazłam, a błędy owszem. Podczas oceniania wydania trzeba przyznać, że korektorskie niedociągnięcia bledną - wydawnictwu należy bowiem pogratulować genialnej okładki – stonowana, z nutką tajemnicy, odcina się od szablonów związanych z gore.

Książkę zapewne inaczej by się czytało, gdyby nie rozdmuchany wokół niej sztucznie szum, który spowodował, że sami nie wiemy ile możemy się po niej spodziewać. W tym przyzwoita proza może podziękować machinie marketingowej za niedźwiedzią przysługę.

P.S. W „Sukkubie” znalazło się miejsce także na opowiadanie „Matka”(znajdziecie je także w antologi „15 blizn"). Napiszę tylko tyle, że daje radę – obleśne tak w sam raz.

Czytliwość:4/6
Wydanie: 3/6 
Okładka: 5/6 
Ogólnie: 3/6

Autor: Edward Lee
Tytuł: Sukkub
Tytuł oryginału: Succubi
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2011
Wydanie: I/ Kolekcjonerskie
Okładka: miękka
Ilość stron: 370
Cena: brak

* …dosyć często jestem inspirowany przez inne książki, a w zasadzie ich BRAKI – braki w pikanterii, detalach przemocy/przerażenia/etc.; zmierzam do tego, że ten BRAK skłania mnie do kontrdziałania poprzez dosłowne pokazywanie tej drugiej strony. Weźmy Lovecrafta. Nawet nie umiem powiedzieć, ile razy wracałem do jego tekstów tylko po to, żeby spróbować sobie wyobrazić, jak wyglądałaby dana historia, gdyby Lovecraft skupił się bardziej na seksualności swoich postaci. Z tego powodu zamierzam napisać coś Lovecraftowskiego, co nie będzie unikać tematu skrzywień seksualnych, erotyzmu i gore. (Moja powieść „Haunter of the Threshold” jest najbardziej jaskrawym przykładem podobnego ćwiczenia; myślę o niej jako najbardziej groteskowej, pełnej przemocy i bezpruderyjnej książce, jaką kiedykolwiek napisałem). Nie jestem z tej szkoły pisarskiej, która wyznaje zasadę, że obrzydliwość najlepiej zostawić czytelniczej wyobraźni. Dla mnie to zwykła wymówka i oszustwo. Czytelnik PŁACI za wyobraźnię autora. Więc dostarczam ją najlepiej jak potrafię.


** Może nie do końca. Myślę, że moją granicą są sceny w których męczy się zwierzęta. Gdy czytałam: „Miasto złodziei” najbardziej poruszyły mnie: psy żywe-bomby, słoń i kura (która okazała się kogutem…).

2 komentarze:

  1. Zdecydowanie nie odczytam. Mimo, że książkę zaliczasz do przeciętnych, sam początek recenzji jest baardzo zniechęcający i wpłynął na moją decyzję. A poza tym chyba trudno już będzie w dostaniu wydania kolekcjonerskiego... :/
    + Dołączam do obserwatorów i czekam na następne posty. :)

    shelf-of-books.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Do lektury "Sukkuba" podszedłem ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem niż autorka bloga. Po pierwsze - doświadczenie podpowiadało mi, że autorzy horrorów zazwyczaj wykładają sie na próbie sensownego zaangażowania do pracy prastarych demonów, a po drugie motyw zamkniętych, odizolowanych małomiasteczkowych społeczności jest tak zużyty i wyświechtany jak sprane prześcieradło, przez które prześwitują już dziury.
    Niemniej, przekonany w równym stopniu groźba utraty nerki, jak słodkim niewinnym uśmiechem Alicyi, postanowiłem zmierzyć sie z tematem. Ostatecznie przekonała mnie perspektywa zawarcia bliższej znajomości z dziełem, w nie nachalny, acz sugestywny sposób reklamowanym przez autora jako horror ekstremalny. Zaopatrzywszy sie w butelkę wybornego Chianti, i-tak prewencyjnie, w dużą miskę zanurzyłem sie w tekst....czułem się, metaforycznie rzecz ujmując, niemal jak legendarny tropiciel, nieustraszony odkrywca przemierzający tajemniczą, mroczną Terra Incognita. W każdej chwili spodziewałem sie mrożącej krew w żyłach grozy, lodowatego powiewu nieznanego niebezpieczeństwa na kręgosłupie albo wywracających trzewia obrzydliwości. A wyszło. cytując klasyka, i śmieszno, i straszno....
    Jedno trzeba autorowi "Sukkuba" przyznać. Czyta sie znakomicie. Postacie pomimo że nie są tak do końca wiarygodne, tworzą interesujący, bulgoczący tygiel namiętności i niejednokrotnie skrajnych emocji. Opisy są sugestywne, plastyczne, zapadające w pamięć. Ale - na bogów - gdzież doszukiwać sie tych skrajnych, ekstremalnych doznań? Po licha targałem do pokoju tą wielką, nieporęczna miskę? Nie rozumiem reakcji niektórych czytelników, którzy odpłynęli po opisie specyficznej kuchni Ur-loków. Domniemuję, że w większości są zbyt młodzi, by ciążyły im w pamięci wspomnienia kotleta mielonego ze stołówki zakładowej w siermiężnych czasach PRL-u. W tym miejscu przejdę to tego, co w powieści Edwarda Lee irytuje mnie najbardziej. Otóż na milę (amerykańską) można wyczuć, że jest to amerykańska powieść napisane przez amerykańskiego autora, na dodatek głównie dla amerykańskiego czytelnika. Lubię, gdy autor zada sobie chociaż odrobinę trudu, by wykreowany w jego wyobraźni obraz był spójny, atrakcyjny, ale, co równie istotny dla czytelnika, wiarygodny. Obecność kukurydzy i papryki w staro angielskim menu, w połączeniu z fachowo wyprowadzoną etymologia niektórych zwrotów stanowi nieprzyjemny dysonans. Podświadomie oczekiwałem, aż autor uraczy mnie Hot-Dogiem z penisa albo puddingiem z mózgu. Pudding - to takie angielskie....Co do specyficznego menu, to doprawdy nie widzę w zaserwowanym (sic) opisie nic zdrożnego. Pieczyste to pieczyste. Zdrowa, lekkostrawna dieta, przynajmniej w odniesieniu do tego, co zazwyczaj pochłania statystyczny amerykański konsument. Cóż w tym ekstremalnego? A co z surströmming-em, durianem, casu marzu. Co z balutem? Doprawdy, autor naprawdę powinien wykazać sie większą kreatywnością. A rzekomo wyuzdany, perwersyjny seks? Seks jak seks. W zasadzie niczego, poza scenami stanowiącymi normę w ostrzejszych produkcjach XXX nie uświadczysz. Sceny mordu powtarzają sie z nużącą regularnością, wykorzystują te same motywy i sekwencje. Mając przed oczami newsy z Syrii albo Iraku i bijące z tych przekazów krwawe, bezmyślne okrucieństwo, aż chciałoby sie krzyknąć pod adresem wszystkich demonów: "Hej, możecie śmiało wracać na powierzchnię. Prześcignęliśmy was juz dawno. Piekło jest teraz tu - na Ziemi"
    Dodając do tego wszystkiego infantylną, uproszczoną genezę bogini (wpisz nazwę) i totalnie skopane zakończenie sam nie wiem, jak powinienem zakwalifikować "Sukkuba" Bez cienia wątpliwości jest solidny, dopracowany warsztatowo. Powieść przeczytałem naprawdę z dużą przyjemnością i bez poczucia, że odwalam pańszczyznę. Niemniej uznanie jej za horror ekstremalny to gruba przesada. Nie zwróciłem obiadu, nie zacząłem obgryzać paznokci. Tak na serio, bardziej przeraziła mnie groźba Alicyi. Wciąż budzę się z krzykiem sprawdzając gorączkowo, czy nadal mam nerkę.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...