Dante jest
krawcem, dla którego śmierć brata bliźniaka stała się nie tylko osobistą
tragedią, ale i spowodowała u niego traumę oraz chorobliwą reakcję na każdy
aspekt związany ze śmiercią. Nic dodać, nic ująć - można by pomyśleć.
Treściwy, konkretny opis - niech film broni się sam. Minęło pierwsze dziesięć
minut – trzeba przyznać dosyć długie intro - a ja zastanawiałam się „co autor
miał na myśli”. No i zastanawiałam się przez następną godzinę. A akcja toczyła
się mozolnie, bardzo mozolnie…
Ciężki film. Jedyne słowo, które przychodzi mi do głowy, gdy chcę
określić jego nastrój to: sztywny. Nie ma w nim dynamiki, akcji. Przesuwające
się obrazy są statyczne. Z jednej strony stanowi to kwintesencję filmu, z
drugiej odbiera mu szansę na to, by widz dobrnął do jego końca. Akcja, w tym
obrazie, nie jest więc ważna. Mam wrażenie, że aktorzy również - mogliby w
zasadzie nic nie mówić. Pojawia się tutaj kilka postaci stanowiących tło dla
zmagań Dantego (Luis Machín). I to on, pierwsza postać tego dramatu
ma przekonać nas, że jego lęk jest prawdziwy, że jego zło jest prawdziwe itd. Z
początku wychodziło to drętwo, nie kupowałam gry Luisa. Jednak, gdy się już
przyzwyczaiłam, zaczęłam wierzyć „w” tę postać i „tej” postaci.
Rozumiem, co chciano nam przekazać. Umysł nie mieści się w
tradycyjnym ujęciu czasu, miejsca. Myśl nie ma formy, jaką chcielibyśmy by
miała. Ten film przedstawia nam piekło Dantego - jego świat czyli jego umysł,
który staje się otaczającą go rzeczywistością. Szaleństwo i paranoja wymykają się tradycyjnej formie,
wystają poza utarte schematy. Nie ma tu mowy o powolnym popadaniu w szaleństwo.
Jego studium, rozsmakowywaniu się w nim. Zbieżność imion nie jest oczywiście przypadkowa. Osią fabuły, akcji, filmu (!) jest
człowiek. Człowiek, który oswaja śmierć, której panicznie się boi, który
zatapia myśli w alkoholu, jest bliski popełnienia samobójstwa, nie radzi sobie
z poczuciem winy i ze zdradą żony. Poza tym to osobowość mnoga. A jego kolejne tożsamości
symbolizowane są przez manekiny z zakładu krawieckiego. Tak martwe, a tak
przeraźliwie ludzkie…
Reżyser - Daniel De La Vega - bardzo chciał zbudować swój film dźwiękiem - który zaskakuje, wywołuje
ciarki, jest nagły i przystaje do kolejnych scen. Mamy więc: staroświecki terkot telefonu, kapiącą z kranu wodę, chaotyczne tykanie zegarów. Sceny przepełnione dojmującą ciszą są nagle, znienacka przerywane kontrami: nachalnymi, przesadnie donośnymi odgłosami. Dodatkowym środkiem wyrazu stała
się intensywna gra światłem i cieniem - podobnie jak dźwięk oparta na kontraście i hiperboli. W Necrofobii
dbałość o szczegół jest przeogromna, mamy czas dokładnie przyjrzeć się:
cmentarnej bramie, staremu budzikowi, nożycom krawieckim, poduszeczce na igły,
zaśniedziałemu lustru, folii i …odpiłowanej ludzkiej ręce. Szczegóły,
różnorodne ujęcia - czuć, że wszystko zostało pod tym kątem dopieszczone. W
pewnym momencie temu surowemu obrazowi zaczyna jednak brakować – paradoksalnie
- minimalizmu. Rodzi się przesyt szczegółu. Przekarmiony i znudzony widz
przestaje odczuwać fascynującą, klaustrofobiczną, schizofreniczną i duszną
otoczkę. Atmosfera umiera. Dzieje się tak dlatego, że pomysł, cokolwiek ciekawy, rozrósł się do niebotycznych rozmiarów, wszystkiego jest za dużo. Poza tym nie zgadzam się z tym, że to horror. Wydaje mi się, że filmowi bliżej raczej do thrillera psychologicznego.
Opis filmu - treściwy. Podsumowanie równie krótkie: nie polecam. No chyba, że ktoś naprawdę czuje, że musi.
Opis filmu - treściwy. Podsumowanie równie krótkie: nie polecam. No chyba, że ktoś naprawdę czuje, że musi.
Kraj: Argentyna
Rok: 2014
Reżyser: Daniel De La Vega
Scenariusz: Daniel De La Vega, Nicanor Loreti, Germán Val
Właśnie miałam go oglądać... cóż, teraz chyba mam wątpliwości :)
OdpowiedzUsuń