17 stycznia 2015

John nie umiera jednak nigdy…/John ginie na końcu – Don Coscarelli/2012

John ginie na końcu to kolejne „dzieło” Dona Coscarelli, reżysera m.in. kolejnych odsłon Morderczych kuleczek – pierwszej z 1979 r. czy Buba Ho-teo z 2002 r. Tytuły wspomnianych obrazów powinny być wystarczającą wskazówką i na dobrą sprawę dać nam wyraźnie do zrozumienia, czego po tej produkcji możemy się spodziewać. Najwyraźniej reżyser swój dosyć osobliwy sposób postrzegania rzeczywistości i wykpiwania całego otaczającego go świata wyssał z mlekiem matki. Nie ma się więc co dziwić, że to właśnie Don Coscarelli wziął się za bary z niespożytą i pokręconą jak korkociąg wyobraźnią Davida Wonga, autora książki, która posłużyła za kanwę jego kolejnego filmu.

Właściwie to  nie chcę Wam pisać o czym TO jest. Istnieje jakieś głupie złe zło – niejaki Korrok -, które chce zawładnąć naszą planetą i bardzo głupie dobro, które staje w jej obronie. Ogólnie każdego załatwi zgrywny „sos sojowy” i pomieszanie z poplątaniem - ewentualne klamka transmutująca w monstrualnego penisa (dwóch facetów w obliczu konieczności skorzystania z takiej „rączki”, jest uwięzionych skuteczniej niż w czeluściach najlepiej zabezpieczonego sejfu świata), czy też potwór rodem z koszmarów cierpiącego na niestrawność pracownika masarni - na szczęście, odesłany do niebytu, za pomocą telefonicznych egzorcyzmów. W treści wdepniemy w jeszcze więcej absurdów, bezsensów i paradoksów, im więcej zdoła Was zaskoczyć, tym lepiej. Zamykam więc buzię na kłódkę i nie zdradzę nic więcej.


Co niesamowite – film wciąga. Zaczyna się mocnym akcentem. Mamy zajawkę rodem z gore, w której  jeden facet odrąbuje drugiemu głowę. Co ciekawe, chociaż ruchy oprawcy są precyzyjne i wykonywane z wprawą sugerującą długoletnia praktykę,  a towarzyszące dekapitacji mlaszczące dźwięki są wyjątkowo realistycznie, scena nie ocieka fontannami krwi jak w rasowym gore. Stoicki monolog kolesia operującego siekierką, zaskakuje nas bardziej niż akt dokonywanej przemocy. Zresztą to co mówi i co dzieje się w kilku następnych scenach, wyraźnie świadczy o tym, że jego zdrowy rozsądek najwyraźniej wybrał się na dłuższe wakacje do ciepłych krajów. Pozornie nic nie jest ze sobą powiązane a my z minuty na minutę unosimy coraz wyżej brwi, a one zdają się krzyczeć: O CO TUTAJ CHODZI?! Trwamy w osłupieniu, wyglądając co najmniej głupio, tak do połowy filmu, aż coś zaczyna nam się powoli majaczyć i kiełkować w zamarłych z przerażenia mózgach (przerażenia absurdalnym zlepkiem bezsensownych gagów). Myślę, że nie bez kozery w fabule mowa głównie o kosmicznym narkotyku, bo na trzeźwo też by nikt takiej fabuły nie „ukulał”. Recepta na ten film według mnie przedstawia się następująco: naćpać się popkulturową papką, zmiksować ją z chorymi w snami, zrodzonymi przez okaleczony/otumaniony wypitym denaturatem umysł. Następnie dać się swobodnie wyrzygać skacowanej jawie. Potem tak powstałego bełta podgrzewać w mikrofalówce i podać widzom. Ci o delikatnym podniebieniu odpadną, Ci lubiący surrealizm spojrzą na film z przymrużeniem oka i nawet się pośmieją.

Trzeba mieć specyficzne poczucie humoru by zachwycać się bezgranicznie tym filmem. Ale nie można mu odmówić tego, że „ma momenty” i wyraźnie bawi się konwencją. Nie jest to obraz tak dobry, jak Martwica mózgu czy Dom w głębi lasu, ale nie jest aż tak kiepski jak Topór. Właściwie klimatem najbliżej mu do Narzeczonej antychrysta czy Porąbanych. Ten film nie leżał bowiem nawet obok horroru. Może dlatego, że rasowy horror pośpiesznie odpełznąłby jak najdalej. To parodia, komediowy pastisz, który dobrnął do pewnych granic i z nonszalancją naćpanego studenta ją przekroczył. Czyli – do czego zmierzam – to raczej kolaż, w którym wymiksowano i mocno doprawiono Sosem elementy Sci-Fi, fantasy, parodii i licho wie, czego jeszcze. Owszem mamy tutaj liczne nawiązania do serialu Supernatural, ale reżyser pełną garścią sięga po motywy z takich filmów jak: Hair, Faceci w czerni, Wywiadu z wampirem czy nawet Filmu o pszczołach.

Aktorom niczego nie można zarzucić, ale i tak najlepiej poradził sobie ze swoją rolą karaluch madagaskarski. Tak, nie mylicie się, piszę o robalu. Jeśli to jeden z tych robali, które mieliście okazję podziwiać w Facetach w czerni. Jak widać, karaczan ma już niezłe doświadczenie sceniczne, więc nie ma się co dziwić,  że wypadł bardzo naturalnie. Trzeba mu pogratulować bardzo realistycznego bycia wyrzyganym.

Historia prowadzona jest dosyć chaotycznie. Sceny są urywane, dialogi momentami wyrwane z kontekstu, ale wszystko to zdaje się być zamierzonym efektem, swoistą rozgrywka toczoną pomiędzy reżyserem, a widzem. Momentami trzeba się  zdrowo wysilać. by odkryć, co autor miał na myśli. Czego jednak wymagać – jeżeli chodzi o narrację głównego bohatera – od kogoś kto nieustannie jest na haju? Mamy wrażenie, że wcale nie zobaczyliśmy całego filmu, ale taki najwyraźniej był cel reżysera i ku temu prowadziły wszystkie zbiegi i zabiegi. To po prostu czyste szaleństwo, którego próby ujęcia w logiczne ramy są jeszcze większym szaleństwem.

Rok: 2012
Kraj: USA
Reżyser: Don Coscarelli
Scenariusz: Don Coscarelli

1 komentarz:

  1. Problem dla faceta owszem, ale heteroseksualnego ;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...