John
ginie na końcu to
kolejne „dzieło” Dona Coscarelli, reżysera m.in. kolejnych odsłon Morderczych kuleczek – pierwszej z 1979
r. czy Buba Ho-teo z 2002 r. Tytuły wspomnianych obrazów
powinny być wystarczającą wskazówką i na dobrą sprawę dać nam wyraźnie do
zrozumienia, czego po tej produkcji możemy się spodziewać. Najwyraźniej reżyser
swój dosyć osobliwy sposób postrzegania rzeczywistości i wykpiwania całego
otaczającego go świata wyssał z mlekiem matki. Nie ma się więc co dziwić, że to
właśnie Don Coscarelli wziął się za bary z niespożytą i pokręconą jak korkociąg
wyobraźnią Davida Wonga, autora książki, która posłużyła za kanwę jego
kolejnego filmu.
Właściwie to nie chcę Wam pisać o czym TO jest. Istnieje
jakieś głupie złe zło – niejaki Korrok -, które chce zawładnąć naszą planetą i
bardzo głupie dobro, które staje w jej obronie.
Ogólnie każdego załatwi zgrywny „sos sojowy” i pomieszanie z poplątaniem -
ewentualne klamka transmutująca w monstrualnego penisa (dwóch facetów w obliczu
konieczności skorzystania z takiej „rączki”, jest uwięzionych skuteczniej niż w
czeluściach najlepiej zabezpieczonego sejfu świata), czy też potwór rodem z
koszmarów cierpiącego na niestrawność pracownika masarni - na szczęście,
odesłany do niebytu, za pomocą telefonicznych egzorcyzmów. W treści wdepniemy w
jeszcze więcej absurdów, bezsensów i paradoksów, im więcej zdoła Was zaskoczyć, tym lepiej. Zamykam więc buzię na kłódkę i
nie zdradzę nic więcej.
Co niesamowite – film wciąga. Zaczyna się
mocnym akcentem. Mamy zajawkę rodem z gore, w której jeden facet odrąbuje drugiemu głowę. Co
ciekawe, chociaż ruchy oprawcy są precyzyjne i wykonywane z wprawą sugerującą
długoletnia praktykę, a towarzyszące
dekapitacji mlaszczące dźwięki są wyjątkowo realistycznie, scena nie ocieka
fontannami krwi jak w rasowym gore. Stoicki monolog kolesia operującego
siekierką, zaskakuje nas bardziej niż akt dokonywanej przemocy. Zresztą to co
mówi i co dzieje się w kilku następnych scenach, wyraźnie świadczy o tym, że
jego zdrowy rozsądek najwyraźniej wybrał się na dłuższe wakacje do ciepłych
krajów. Pozornie nic nie jest ze sobą powiązane a my z minuty na minutę unosimy
coraz wyżej brwi, a one zdają się krzyczeć: O CO TUTAJ CHODZI?! Trwamy w
osłupieniu, wyglądając co najmniej głupio, tak do połowy filmu, aż coś zaczyna
nam się powoli majaczyć i kiełkować w zamarłych z przerażenia mózgach
(przerażenia absurdalnym zlepkiem bezsensownych gagów). Myślę, że nie bez
kozery w fabule mowa głównie o kosmicznym narkotyku, bo na trzeźwo też by nikt
takiej fabuły nie „ukulał”. Recepta na ten film według mnie przedstawia się
następująco: naćpać się popkulturową papką, zmiksować ją z chorymi w snami,
zrodzonymi przez okaleczony/otumaniony wypitym denaturatem umysł. Następnie dać
się swobodnie wyrzygać skacowanej jawie. Potem tak powstałego bełta podgrzewać
w mikrofalówce i podać widzom. Ci o delikatnym podniebieniu odpadną, Ci lubiący
surrealizm spojrzą na film z przymrużeniem oka i nawet się pośmieją.
Trzeba mieć specyficzne poczucie humoru by
zachwycać się bezgranicznie tym filmem. Ale nie można mu odmówić tego, że „ma
momenty” i wyraźnie bawi się konwencją. Nie jest to obraz tak dobry,
jak Martwica mózgu czy Dom w głębi lasu, ale nie jest aż tak
kiepski jak Topór. Właściwie klimatem
najbliżej mu do Narzeczonej antychrysta
czy Porąbanych. Ten film nie leżał bowiem nawet obok horroru. Może dlatego,
że rasowy horror pośpiesznie odpełznąłby jak najdalej. To parodia, komediowy
pastisz, który dobrnął do pewnych granic i z nonszalancją naćpanego studenta ją
przekroczył. Czyli – do czego zmierzam – to raczej kolaż, w którym wymiksowano i
mocno doprawiono Sosem elementy Sci-Fi, fantasy, parodii i licho wie, czego
jeszcze. Owszem mamy tutaj liczne nawiązania do serialu Supernatural, ale reżyser pełną garścią sięga po motywy z takich
filmów jak: Hair, Faceci w czerni, Wywiadu z wampirem czy
nawet Filmu o pszczołach.
Aktorom niczego nie można zarzucić, ale i
tak najlepiej poradził sobie ze swoją rolą karaluch madagaskarski. Tak,
nie mylicie się, piszę o robalu. Jeśli to jeden z tych robali, które mieliście
okazję podziwiać w Facetach w czerni. Jak
widać, karaczan ma już niezłe doświadczenie sceniczne, więc nie ma się co
dziwić, że wypadł bardzo naturalnie. Trzeba
mu pogratulować bardzo realistycznego bycia wyrzyganym.
Historia prowadzona jest dosyć chaotycznie.
Sceny są urywane, dialogi momentami wyrwane z kontekstu, ale wszystko to zdaje
się być zamierzonym efektem, swoistą rozgrywka toczoną pomiędzy reżyserem, a
widzem. Momentami trzeba
się zdrowo wysilać. by odkryć, co autor
miał na myśli. Czego jednak wymagać – jeżeli chodzi o narrację głównego
bohatera – od kogoś kto nieustannie jest na haju? Mamy wrażenie, że wcale nie
zobaczyliśmy całego filmu, ale taki najwyraźniej był cel reżysera i ku temu
prowadziły wszystkie zbiegi i zabiegi. To po prostu czyste szaleństwo, którego
próby ujęcia w logiczne ramy są jeszcze większym szaleństwem.
Rok:
2012
Kraj:
USA
Reżyser:
Don Coscarelli
Scenariusz:
Don Coscarelli
Problem dla faceta owszem, ale heteroseksualnego ;)
OdpowiedzUsuń