Prawda jest taka, że jak człowiek jest głodny, to wsunie co
popadnie. A ja dawno niczego nie oglądałam. Dlatego w moim odczuciu ten film to strawny średniak
(ale niskiej klasy średniak), który nie angażuje zbyt wielu
zwojów.
Był sobie chłopak (Beck – Bobby Campo), który miał zabawnego brata (Jiminey – Dave Davis) i drętwą dziewczynę
(Candice – Mariah Bonner). Nade wszystko nasz bohater pragnął napisać nowy komiks.
Artysta
wiadomo, poszukuje inspiracji, a że najlepszym jej źródłem często okazuje się, nie taka znowu szara, rzeczywistość, zabiera najbliższych na wycieczkę. Nasza trójka dociera do wymarłego miasteczka na Florydzie, gdzie ma zweryfikować prawdziwość informacji
o „dzikich dzieciach ludożercach”. Czy naprawdę trzeba pisać więcej? Oczywiście opuszczone miasteczko istnieje, bohaterowie ignorują wszelkie ostrzeżenia i ładują się prosto w ręce
psychopaty. Nie mając zbytnio wyboru podejmują grę, której reguły wyznacza
ów sadysta, a stawką jest oczywiście ich życie. Akcja większości filmu rozgrywa się w opuszczonej szkole, w której - o ironio - nasi bohaterowie dostają lekcję życia.
Mimo użycia klasycznych chwytów: brak zasięgu, rozdzielmy się i
ktoś zarąbał nam brykę - jest kiepsko. A dlaczego? Dlatego, że od samego początku
fabuła się nie klei. Pojawia się w niej mnóstwo luk, nielogiczności i
pourywanych wątków. I jak na początku jeszcze przymykamy na to oko, bo wszystko
zmierza w odpowiednim kierunku (nawet miałki środek da się zdzierżyć), to na
końcu reżyser (Griff Furst) już nie wiedział, za co się złapać i co by tu
jeszcze wepchnąć. Czego się jednak spodziewać po człowieku, który do tej pory
popełnił takie dzieła, jak np.: Rekin
widmo i Plagę podziemnych pająków – czyli
o ile dobrze pamiętam, film o pierdzących ogniem, podziemnych pająkach?
Zacznijmy od tego, że po kilku osobach, które przyjechały do
miasteczka, słuch i ślad wszelki zaginął – oczywiście nikt się tym nie
interesuje. Ja rozumiem, że problem przeludnienia planety to nie są przelewki,
ale są pewne granice przesady ignorowanie zaginięć. Bohaterowie zostawiają otwarty samochód - z
kluczykami - na środku ulicy i jakby nigdy nic idą sobie zwiedzać jakiś domek (trzeba w końcu popchnąć akcję do przodu, no i się wysikać). Razi ilość wystrzelanych
naboi, „przebijanie się” nożyczkami przez mur i, co dla mnie najgorsze,
niezniszczalność bohaterów. Dziewczyna jest podobno w ciąży - chyba z kosmitą,
bo co innego tłumaczyłoby wzmocnioną (najwyraźniej genetycznie) wytrzymałość? Zachowuje
się mniej więcej tak: potrącił mnie rozpędzony samochód - a co mi tam, wstanę,
otrzepię się i pójdę dalej (a z ciążą nic – chyba o niej zapomnieli). Beck też daje
radę - pokonuje każdego w stylu Jean-Cloude van Dama. Logicznym uzasadnieniem wypadków
zdaje się być to, że chłopak ma brązowy pas, o czym raczy nas poinformować pod
koniec filmu - żeby nam pewnie zbyt głupio nie było…
Główni antagoniści to „dyrektor” Ezrin (Cooper Huckabee), który w specyficzny
sposób odreagowuje traumę i jego wierny, napakowany jak worek kartofli pomagier
Runyan (Elise Fyke). Gdy wyszło na jaw, kim ów strażnik jest, mózg mi się zlasował i parsknęłam
śmiechem. Chociaż raz udało się twórcom skutecznie wprowadzić w tym filmie element
zaskoczenia – tylko, że reakcja widza chyba miała być inna… Dodatkowo drażniła
mnie drewniana gra Cendice. Szczerze życzyłam dziewczynie, żeby ktoś ją w końcu
zjadł, bo tak antypatycznej osoby już dawno nie widziałam. Właściwie poza
Beckiem i Candice reszta bohaterów stanowi tylko ruchome tło. Nie wiadomo
za bardzo jednak do czego te tło, bo nie wiem, co nam główna para miała pokazać i
uświadomić. Co jak co, ale oglądałam horror a nie romans...
Muzykę do Starve dobrano
naprawdę fatalną. W ogóle nie buduje napięcia. Już lepsze byłyby kawałki Modern
Talking, albo Hungry Eyes z Dirty Dancing. Puszczane ze szkolnego
radiowęzła wprowadziły by nieco psychotyczną atmosferę, której w filmie brakuje. „Dyrektor” wtedy naprawdę wzbudzałby w widzu lęk. Nie tylko ścieżka dźwiękowa tutaj "zgrzyta". Podczas scen
walki, reżyser zaryzykował i wprowadził chwyt pt. brak kofeiny. Niestety widz oglądając walki, serwowane mu w zwolnionym tempie - cierpi podwójnie. Reżyser wyeksponował bowiem w ten sposób wszelkie niedoróbki i markowane ciosy itp.
Pomysł na film nie był zły. Przy odrobinie chęci mógłby widza sparaliżować
uświadamiając mu, jak łatwo jest sterować drugim człowiekiem, jeśli stworzy się
ku temu odpowiednie warunki: zamknięcie w klatce i kontrolowane głodzenie. Tylko wydaje
się nam, że panujemy nad pierwotnymi instynktami, bo się nam ładnie
pomarszczyła kora mózgowa. Jeśli jednak włączymy przycisk „przetrwanie”,
kontrolę nad ciałem przejmuje gadzi mózg, a kora jedzie na wakacje. Bez
mrugnięcia okiem zostawiamy za sobą wieki rozwoju cywilizacyjnego, zdobycze
kultury, wyższe uczucia. Na tym właściwie zasadza się w ogóle idea horrorów:
mają one pokazywać nieakceptowalne społecznie, zamiatane pod dywan, wartości,
człowieka takim, jakim nie chcemy go widzieć. Trudno nam dopuścić do siebie
świadomość, że moglibyśmy postępować dokładnie tak samo, że bylibyśmy
zdolni zabić nawet najbliższych… Dlatego w tym filmie nie miały nas przerażać
flaki ani sceny jump, miała nas dotknąć
do żywego świadomość tego, co sami przed sobą ukrywamy. Ogromna szkoda, że
potencjał tego obrazu nie został wykorzystany i że reżyser skupił się nie na tych jego aspektach, na których powinien.
Ogólnie, o ile film „jakoś” się ogląda - na zasadzie
rozluźniającego horroru (SIC!)-, to ostanie 15 minut twórcy mogli sobie darować,
bo psują one ostatecznie wszystko. Dla mnie horror z happy endem to nie horror. I kropka.
Kraj: USA
Rok: 2014
Reżyser: Griff Furst
Scenariusz: Xander
Wolf
Nie lubię takich banałów jak własnie "brak zasięgu, rozdzielmy się" itd. To już nawet nie klasyka ;)
OdpowiedzUsuń