Po prostu
lubię paradokumentalne niskobudżetówki, więc wciąż je tropię, wciąż na nie
poluję. Dlatego po raz kolejny
prezentuję Wam nie najwyższych lotów film, kręcony z „wolnej ręki”. Pamiętacie
współreżysera Blair Witch Project?
Tego „hitu” z 1999 roku, wypromowanego tak naprawdę przez medialną otoczkę?
Minimalny budżet, scenariusz praktycznie żaden, found footage, o którym Zygmunt
Kałużyński pisał, że to: „horror bez horroru”. Tak, Eduardo Schanchez postanowił
odgrzać kotleta. Na jego kolejną produkcję składa się znów histeryczne bieganie
po lesie i… histeryczne bieganie po lesie – w tym wypadku jednak przynajmniej
widzimy przed czym bohaterowie uciekają. Tym razem reżyser bowiem zabiera nas
do Teksasu, by ukazać nam przerażającego Sasquatcha. Jego dzieło, to jednak nie pierwszy found footage o
Bigfoot'cie. Za taki można raczej uznać: The Legend of Bigfoot z 1977
roku (Harry Winer).
Główny atut
filmu to stylizacja na paradokument, bo scenariusz sam w sobie – trzeba to
nazwać po imieniu - jest mierny. Mamy do czynienia z wtórnym, przewidywalnym i
sztampowym survivalem. Na szczęście wraz z bohaterami wchodzimy od razu
na głęboką wodę, lub raczej należałoby w tym wypadku napisać: w głęboki las -
twórcy darowali sobie przydługie wstępy z żałosnymi dialogami, w wykonaniu
niezbyt rozgarniętej młodzieży. Akcja, w której wir zostają bezceremonialnie
wrzuceni bohaterowie, pokazuje kto jest kim. Reżyser zaoszczędził nam
standardowych wyskoków we wstępie, za pomocą których dokonuje się skróconej
charakterystyki i kategoryzacji
poszczególnych osób. Bohaterowie bardzo szybko wpadają w oko cyklonu. Akcja
zawiązuje się już w momencie, gdy piątka przyjaciół wjeżdża do lasu i uderza
samochodem w COŚ. Po krótkich poszukiwaniach, uznając, że to jednak jeleń (a
może jednak nie) jadą dalej, do chatki wuja (Brian Steele) dwójki bohaterów:
Briana (Chris Osborn) i Matta (Samuel Davis). Potem jest, to co zazwyczaj w
takich produkcjach: chłopcy rozrabiają, dziewczyny się pluskają itd. Na
szczęście reżyser podał nam to w formie skondensowanej i akcja może toczyć się
dalej. Prawdziwy władca pobliskich ziem ma jednak dużo istotniejszy powód do
zemsty na nieproszonych gościach, niż tylko zakłócanie spokoju leśnych ostępów.
Jednak zarówno bohaterowie jak i widz
nie zdają sobie z tego początkowo sprawy. A że owym rozjuszonym
mieszkańcem lasu jest wielki, owłosiony przedstawiciel gatunku znanego głównie
kryptozoologom, nie wróży to grupce młodzieży udanego wyjazdu. Przyjdzie im
bowiem zmierzyć się z jego dziką, pierwotną naturą. Odpierać jego coraz
gwałtowniejsze, niepohamowane ataki i
próbować ujść z życiem.
Paradokument
wymusza niejako naturalną grę: panom udało się utrzymać poziom, panie (Denise
Williamson i Dora Madison Burge) trochę momentami przegięły z aktorską
ekspresją. W każdym razie bohaterowie
obsesyjnie trzymają się kamer. Jeżeli w przypadku Briana, który najwyraźniej ma
manię filmowania wszystkiego, jest to uzasadnione, to w przypadku pozostałej
czwórki, wypada sztucznie. Jak jednak inaczej reżyser mógłby „pilnować”
ciągłości akcji, gdyby, obsada nie wracała się co chwilę po kamerki….? W każdym
razie starają się, by owe ustrojstwa nie uchwyciły niczego wyraźnego.
„Zderzenia” i „konfrontacje” z Wielką Stopą zazwyczaj dzieją się poza kadrem,
czyli gdy sprzęt w ogólnym zamęcie gdzieś upada i nagrywa leśne plenery itp.
Właściwie nie stajemy się świadkami bestialskiego mordu, krew na liściach, to
jak na rasowy horror niewiele. Reżyser długo broni się też, przed ukazaniem nam
źródła zagrożenia - tak w pełnej krasie. Pojawia się cień, rozmazana sylwetka między
drzewami. Chociaż, jaki jest Sasquatch - w pewnym momencie – każdy
widzi. Im bliżej końca filmu jest go coraz więcej, staje się coraz bardziej
wyraźny, kompletny. Zresztą skoro wiemy, że mamy do czynienia z Bigfoot’em, to
tak naprawdę można było zaoszczędzić widzowi jego widoku i pozostawić jego
rzeczywisty wygląd w sferze domysłów. Poza tym w filmie dzieje się, to co
zazwyczaj w horrorach: komórki nie mają zasięgu, pociskami obdziela się
wszystko w około - bez większego zastanowienia, i mamy również, a jakże,
klasyczne „rozdzielmy się”. Jeżeli chodzi o „typowe” wpadki: bohaterowie mogliby
zachowywać się trochę ciszej. Nawet dzieci wiedzą, że jak się znajdzie kryjówkę
w grze w chowanego, to się nie wrzeszczy ani nie piszczy, nie jęczy, bo wtedy
można zostać wytropionym. Brak podstawowego instynktu i pomimo stwarzanych
pozorów, brak chęci przetrwania i elementarnego zdrowego rozsądku, to już
charakterystyczna cecha bohaterów horrorów.
Dobrze, że
jako tako w tej produkcji broni się napięcie. I nie chodzi mi tutaj o sceny
jump, które scenami jump nie są - są zbyt przewidywalne, by nas zaskoczyć. To klimat buduje napięcie. Las nie jest ładny. To
nie zagajnik z sobotniego pikniku. To ponura, pierwotna, dzika puszcza,
pogrążona w półmroku, z przygaszonymi, stłumionymi kolorami. Atrakcyjne plenery nie są elementem, który ma
przykuć naszą uwagę, rozproszyć i oderwać od istoty akcji. Obraz jest
oszczędny, minimalistyczny. Jak to w filmie stylizowanym na dokument nie ma
muzyki, jest tylko cisza lasu i przerywające ją ryki. W takich warunkach
jesteśmy skłonni uwierzyć w biegającego po lesie bush-mana.
To film
zdecydowanie dla fanów gatunku i legendarnej istoty. Stanowi „ciekawostkę”. Nie ma tu scen, które wryją się wam na lata w
pamięć. Jedyne nad czym warto się zastanowić, to refleksja, że nie mamy w tym
wypadku do czynienia z bezmyślnym katem. To nie bestia z kosmosu czy inne
zmutowane monstrum, które po prostu lubi zabijać i odbieranie życia jest dla
niego celem samym w sobie. Tutaj po obu stronach barykady stoją tak naprawdę
ofiary, nie oprawcy.
Mimo, iż nie jest to najgorszy obraz wszechczasów, to jednak chcemy by się już skończył. Niczego nowego nie pokazuje, ani niczym nie zaskakuje. Nawet Bigfoot nie zakochuje się w lasce w szortach. Mnie w pamięć zapadła najbardziej uśmiechnięta figurka żółwia na ganku, zdemolowanym przez Sasquatcha. Tak na przekór poważnym minom bohaterów, pochylających się nad rowerem zaginionego kolegi.
Kraj: USA
Rok:2014
Reżyser:
Eduardo Schnáchez
Scenariusz:
Eduardo Schnáchez, Jamie Nash
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz