28 sierpnia 2014

Zdruzgotani, tak jakoś ku pokrzepieniu i na zdrowie /Hełm grozy – Wiktor Pielewin/

Reinterpretacja mitów, tak by wpasować je w realia XXI wieku, to przedsięwzięcie niewątpliwie odważne i ciekawe. Skąd pomysł i zainteresowanie? Wydaje mi się, że jesteśmy tak skonstruowani, że nie potrafimy żyć bez tworów, jakimi są te snute od wieków historie. Są one do tego stopnia odrealnione, że dużym i spłycającym ich wyraz uproszczeniem, byłoby nazwanie je kłamstwami. Przecież przy ich pomocy próbujemy usilnie nadać zjawiskom znaczenie, znaleźć się w zacieśniającej się wokół naszych umysłów próżni. I to nie jest żadne „tylko”. Bo wszystko jedno czy robimy to by zrozumieć przeszłość, czy przyszłość: mit pomaga nam przetrwać, iść w jakimś kierunku – najlepiej ku przyszłości… tylko, że w tym dążeniu chyba potykamy się o korzenie. Krążymy w kółko, po omacku. I nie byłoby niczego złego w tej abstrakcji, w jej węzłach. Tylko, że te nasze współczesne mity są pozbawione metafizycznej głębi i przypominają zupki w proszku. Coraz badziewniejszy żywopłot – karmiony glutaminianem sodu - wytycza szlaki naszych wewnętrznych labiryntów. Konstrukcje pozbawione spoiwa, szkieletu, stanowią kwint esencję ślepych uliczek. Potrafimy już tylko zalać Vifon i patrzeć, czy makaron równo puchnie… Trzeba wyjść naprzeciw tej pustce, która toczy nasze wewnętrzne rzeczywistości, zamieszać w kotle konwencji – przypomnieć sobie, czym jest prawdziwa zupa. I jak smakuje.


Tego zadania podjął się między innymi Pielewin. Przygotowując się do napisania Hełmu grozy majtnął chochlą i wyłowił  dla nas, z zakamarków pamięci, postacie Ariadny, Minotaura i Tezeusza. Przypomniał nam, że o ich losach zdecydował labirynt. To piękna metafora. Każdy z nas bowiem, jak i bohaterowie, zmaga się ze swoim labiryntem, poszukuje jego serca. Jesteśmy tak zaprogramowani. A wykreowane przez pisarza postacie, to odosobnieni, zamknięci w pomieszczeniach przypominających cele, znajdujący się w niekomfortowej sytuacji bez wyjścia „everymany”. Po wirtualnej nici próbujący dotrzeć do kłębka. Kontaktują się ze sobą korzystając z chatu, który kontrolowany przez „strażników”, jak współczesne media daje tylko złudnie, że pozawala na swobodny przekaz informacji - uprzednio zmodyfikowanych, przefiltrowanych i zmanipulowanych - w myśl zasady: Życie nie jest już tym, czym jest naprawdę, tylko tym, co wam pokazujemy. Nie  poznają więc nawet swoich imion, nicki narzucono im z góry, wygenerował je system (Monstradamus, Romeo i Isolda, Nutsckracker i Sartrik). Brak możliwości przekazania – wydawać by się mogło – podstawowych informacji, to sygnał, że to co wydaje nam się tak ważne, na podstawie czego budujemy swoją tożsamość: imiona, stanowiska, pochodzenie – jest niewiele warte. Gdy odbiera nam się możliwość  zdefiniowania rozmówców przy pomocy takich informacji, pozostaje tylko wyciągać wnioski ze sposobu w jaki rozmawiają/rozmawiamy, czyli poznać ich tak serio na serio. W ten przewrotny i zagmatwany sposób autor wytyka nam płytkość i powierzchowność relacji, które współcześnie nawiązujemy i podtrzymujemy. Mówi się, przecież, że nasze umiejętności komunikacyjne „leżą i kwiczą, komunikatory wypaczają obrazy i sposób rozumienia drugiego człowieka. Czy aby to nie wymówka, czy aby nie czyni tego raczej nasze lenistwo? Oceniamy i poznajemy się bardzo powierzchownie, bez względu na to w jakiej formie się najczęściej komunikujemy. Spójrzmy bowiem na chatowe dialogi bohaterów i zadrżyjmy  nad tym, jak wiele z sobą niosą. Mimo, że są tylko szeregiem literek.

Z drugiej jednak strony łatwiej jest coś pokazać na przykładzie wypranego z uczuć przekazu cyfrowego. Między wierszami zapełniającymi ciurkiem ekran, czuwa pustka. Między wierszami każdy z nas jest samotny, zdany na siebie, stanowi  tylko jednostkowy umysł, liczbę pojedynczą. Wraz z rozwojem technologicznym dostarczyliśmy sami sobie wspaniałych narzędzi, by tę samotność, odosobnienie podkreślić - odczuć ze zwielokrotnioną siłą.  Prawdziwy kontakt z innymi i z sobą zostaje przerwany, nić porozumienia rozbija się o szklany ekran. Jak bowiem współpracować, działać, znaleźć wyjście z labiryntu, gdy nie można sobie nawet podać ręki? Zamiast linii wyznaczonych z punktu A do punktu B, mamy pociętą na drobne kawałki włóczkę. Słowa pozbawione kontekstów, brak tożsamości, bo patrząc w lustro widzimy to co „dyktuje” hełm, jesteśmy bytem „wyrzyganym” do cybernetycznego świata. Wszyscy jesteśmy w labiryncie, czymkolwiek on jest, nie jest, czy w ogóle istnieje. I owszem współcześnie coraz trudniej jest nam docierać do jego serca, po drodze napychamy się ironią i dystansem. Nie oznacza to jednak, że kiedyś było łatwiej.

***
Bohaterowie w oderwaniu od świata, który znają, oswajają nową rzeczywistość poznając, czym jest człowiek i jak niewiele znaczy wobec wszechświata (i własnego umysłu). Jak niewiele znaczą jego osiągnięcia, tytuły i miano. Paradoks ich istnienia polega na tym, że błądzą w labiryntach, których sami są częściami – jak każdy z nas. Stajemy się ofiarami samych siebie i świata, który zbudowaliśmy – każdy dla siebie.

Każdy więc odczyta tę książkę inaczej, wykreuje z niej inną rzeczywistość, zbuduje osobny świat wynikający z jego interpretacji. Zresztą takie jest poniekąd jej założenie. W tekście bowiem potykamy się o echa solipsyzmu. Istnieje jeden podmiot poznający, a rzeczywistość to zbiór jego wrażeń. I to wszystko czego dotykamy, co zobaczymy, poczujemy to tylko elementy naszego umysłu. Wszystko zresztą może być iluzją – jak w założeniach agnostycyzmu materialistycznego – i istnieje tylko w umyśle danej jednostki. Bo tylko istnienie umysłu można udowodnić. Czytając zanurzamy się w paradoksy Zenona: Achilles nie może jechać pięknym samochodem. Bo kiedy jedzie, nie widzi samochodu. Za to widzą przechodnie, i właściwie to oni nim jadą. A Achillesowi tylko się wydaje, że jedzie, tymczasem tak naprawdę to samochód jedzie Achillesem.  

Miejsce akcji pomimo, iż wypełnione jest dekoracjami – pulpity, czaty - wskazującymi na współczesną rozgrywkę, to powinniśmy mieć świadomość, że akcja odbywa się poza czasem. Wystarczy zmienić rekwizyty i znajdziemy się na scenie podczas odwiecznego rytuału poszukiwania sensu istnienia. Wczoraj, dziś, jutro. Żadna różnica. Wydźwięk powieści jest więc dosyć uniwersalny, mimo pierwszego wrażenia. Czyta się szybko. Właściwie treść (zapis rozmów z czatu) pochłania się w przyspieszonym tempie. Główne myśli filozoficzne tłumaczy na prosty język, zamknięty w formie komunikatów. Bez didaskaliów, opisów. Dało się. Forma zagrała świetnie z treścią. Autor bez skrępowania czerpie z dorobku: Borgasa, Baudrillarda, z filozofii, psychologii. Zahacza także o pychoanalizię Freuda, np. interpretując symbol mangi gwałconej przez mackowate potwory: Symbolizuje wypartą w podświadomość frustrację wywołaną przegraniem drugiej wojny światowej. Gwałcona uczennica oznacza w filmach duszę narodu japońskiego, a potwór z fallicznymi mackami współczesną gospodarkę korporacyjną zachodniego świata. Nie pozostawia także bez komentarza braku etyki w machiny komercji i świata na sprzedaż: Podstawowy problem polega na tym, żeby wykluczyć wolność wyboru, skutecznie skłonić delikwenta do podjęcia właściwej decyzji i przy tym zachować pozory, że wybór jednak istniał. Naukowo nazywa się to przymusową orientacją. Ma też specyficzny stosunek do religii, i stwórców wszelakich: Wiesz kogo on mi przypomina? Złośliwego, podrzędnego czarownika, któremu zachciało się podręczyć kotka. Włazi do ciemnej piwnicy, lepi kotka z gliny, ożywia, a potem –trach! – łebkiem o ścianę. I tak co weekend, setkami. A żeby nikt nie usłyszał miauczenia w piwnicy, czarownik nauczył kociaki filozofii stoickiej: prochem jestem i w proch się obrócę. I jeszcze zmusił je, żeby przez  tych parę sekund życia gorliwie się do niego modliły.

Poza tym czytając miałam nieustanne skojarzenia z filmem Cube. Tylko brakowało rozlewu krwi, a szkoda…Na szczęście w zamian, tekst nasycony został ironią, czarnym humorem. Zderzają się w nim: absurd i tragedia, oraz wszechobecne w tekście tajemnica i groza, składniki swoistego katharsis. Docieramy do oczyszczenia, ocieramy się o nie. Czujemy, że jesteśmy już blisko. Nie dane nam jest jednak – ludzkości – jej ostatecznie dotknąć. Bo to z czego budujemy te światy jest nic nie warte.

Czym jest więc tytułowy hełm? - Przyszłość powstaje z przeszłości, więc im bardziej zagłębiamy się w przyszłości, tym więcej przeszłości potrzeba, żeby ją wyprodukować. Im bliżej gwiazd, tym głębsza studnia… - W moim odczuciu: lękiem przed kiełkującą świadomością Tezeusz, Ariadna i Minotaur znaleźli się w Matrixie, a ich przygoda z klawiaturą w tle, zahacza o sieć. Zamiast byka mogliby obawiać się pająka, mamiącego i odzierającego ich z tożsamości, o ile jakąś mieli. Wyruszają więc na osobistą wojnę, poszukiwanie potwora (czymkolwiek on jest, jeśli nami samymi, to mamy problem, zwłaszcza, że nie potrafimy myśleć o sobie inaczej niż jak o jego ofiarach). Najważniejsze, że ich podstawowe potrzeby zostały zaspokojone, mają wygodnie, przytulie, regularne posiłki. Kręcą się w kółko, wciąż powielając schematy z których tworzą swoje światy. Mają je wdrukowane. I dlatego mimo potencjalnie wielu możliwości - wybór jest ograniczony. Jak mogą sprawdzić czy żyją, istnieją skoro możliwości zmysłów są ograniczone?
***
Przypomnę jeszcze raz, bo w zapętleniu jest metoda: Pielewin wciąga nas do labiryntu, nie zostawia jednak nitki. Skazani jesteśmy więc na założenie hełmu grozy. A potem już jest po nas. Bo istnieje to co nazwiemy, to co zobaczymy. Sami tworzymy świat do którego wchodzimy. On jest tylko projekcją tego co mamy w sobie. A skoro ta projekcja powstaje z hełmu, to nie ma tam nas. I czym jest to „my”, „ja”, „nas”, może wszyscy jesteśmy w ogóle hełmami, nałożonymi na NIC. Nie mamy głów, twarzy? Porusza tematy, które w sumie od dawna trapią ludzkość, zagwozdki filozoficzne na które nie ma odpowiedzi. Robi to zgrabnie, znakomicie się czyta. Zastanawia, główkuje, myśli. To taka gimnastyka dla mózgu. Masaż szarych komórek. Na te pytania nie ma odpowiedzi i my ich też nie wymyślimy, możemy je rozwijać w nieskończoność. Coś w stylu: czy wszechmocny bóg może stworzyć głaz tak wielki, którego nie uniesie? Czujemy miłe mrowienie pod kopułką. To rozrywka wyższych lotów.

Zirytowały mnie w tej książce dwie rzeczy: mdła – żadnego wyrazu – okładka i niejasne zakończenie. Takie niby: domyślamy się, ale jednak nie. Nie odczuwamy przyjemności jaką dają nam, otwarte zakończenia pozostawiające pole do interpretacji. Zamiast tego wyraźnie widać, że autor sam zapętlił się tak, że nie wiedział jak  wybrnąć z nadbudowanych sensów i wyszło banalnie. A pomysł był oryginalny i intrygujący. Mamy labirynt, który jest efektem projekcji. Bohaterów, którzy są swoimi własnymi projekcjami, lub są projekcjami jednej z osób, lub ich w ogóle nie ma. Może nawet są programem. W sumie niewiele wiadomo, a każda odpowiedź rodzi wiele kolejnych pytań. Wszelkie informacje wydają się być istotne, składamy kolejne elementy i wychodzi z tego układania wielkie nic… Jedyne czego się dowiadujemy, to jak nie obrazić Minotaura. Bo po tych wszystkich rozważaniach, otchłaniach do, których spychają nas skojarzenia, gry, symbole – nagle buntuje nam się żołądek. Trawi sam siebie, pobudzony do działania. Nie, to nie niestrawność. To brak deseru. Brakuje sytości, dopełnienia. To nie jest przyjemny luz w żołądku, tylko głód. Autor zapomniał o składniku domykającym i mamy wrażenie, że mimo przyjemności przy chłeptaniu tego wieloskładnikowego posiłku, dostaliśmy jednak tylko zupę na "gwoździu".

Czytliwość: 6/6
Wydanie: 5/6
Okładka: 2/6
Ogólnie: 4,5/6

Autor: Wiktor Pielewin
Tytuł: Hełm grozy
Tytuł oryginału: Szlem Uzhasa
Tłumaczenie: Małgorzata Buchalik
Wydawnictwo: Znak
Seria: MITY
Rok wydania: 2006
Wydanie: I
Okładka: miękka
Ilość stron: 240
Cena z okładki: 29,00 zł

Fragment:

Wolna wola. Życie jest jak upadek z dachu. Możesz się zatrzymać? Nie. Możesz zawrócić? Nie możesz. Możesz polecieć w bok? Tylko w reklamie gatek do skakania z dachu. Wolna wola polega na tym, że masz wybór: pierdnąć w locie albo wytrzymać do ziemi. I właśnie o to spierają się filozofowie.


Rzecz w tym, wyjaśnił, że wewnątrz i na zewnątrz, do których się odwołuję, same w sobie nie istnieją. Powstają pod ciśnieniem sytuacji w wirówce labiryntowej i stamtąd przepływają do rogów obfitości, gdzie wzbogacają przeszłość do stanu baniek nadziei. Ale ponieważ wewnątrz i na zewnątrz istnieją jedynie w rogach obfitości, powstający tam strumień świadomości może bez problemu padać na hełm z zewnątrz. Podobnie jest z całą resztą. Ale karzeł uprzedził, żeby w żadnym razie nie traktować całego procesu materialnie, tak naprawdę jest on raczej czymś w rodzaju indukcji elektromagnetycznej w transformatorze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...