Czyta człowiek taki opis: „Siedlisko cieni" to francuski horror w
reżyserii Jacoba Jerome. W rolach głównych zobaczymy Matthiasa Pohla i Marcosa
Adamantiadis. Fabuła i obrazy z tej produkcji są naprawdę przerażające. W sercu
opuszczonego bunkra, parapsychologowie odkrywają przedziwny fenomen. Nikt z
nich nie spodziewał się, że w takim miejscu mogą natknąć się na mroczne moce.
Podejrzewają, że ktoś je obudził, a to spowodowało serię zdarzeń, które mrożą
krew w żyłach. To zdecydowanie film dla widzów o mocnych nerwach... i potem oglądając wpada w osłupienie. Twórca tego tekstu ma fantazję, to trzeba
przyznać. Mistrzostwo ściemy.
Mamy do czynienia z obietnicą bez pokrycia.
Fabuła przedstawia się mniej więcej tak: badacze zjawisk paranormalnych
trafiają do kompleksów podziemnych bunkrów, gdzie badają sprawę tajemniczego
zaginięcia. Rozstawiają sprzęt,
przechadzają się po korytarzach, pogadają o tym i o owym. Im dalej w las, tym
bardziej nic się nie dzieje. Nagle okazuje się, że w trakcie II wojny światowej eksperymentowano
tutaj na ludziach. I kto się tego dopuścił? Nikt inny jak Naziści. Aż się chce
ironicznie krzyczeć: no kto by się spodziewał, taki surprise!! Gdyby chociaż
okazało się, że za eksperymentami stał Resistance, który współdziałając z
jakimś zwyrodniałym, nikczemnym potomkiem Flamela, próbował stworzyć za pomocą
mrocznej alchemii jakiegoś demona zemsty. A tutaj – proszę, Naziści. Żeby nie
było wątpliwości, kto za tym wszystkim tak naprawdę stoi, w jednym z
pomieszczeń dynda sobie (obowiązkowo przekrzywiony) porter Fuhrera. Brakuje jedynie zapomnianego
patefonu, który odtwarza w nieskończoność z trzeszczącej płyty dziarskie takty
„Horst Wessel”. To nic, że minęło z grubsza siedemdziesiąt lat..skoro wisi i
portret, może grać również pruska muzyka marszowa. Przynajmniej byłby klimat.
Koniec końców, bo jednak horror do czegoś zobowiązuje na ekranie pojawiają się
więc jakieś mutanty (a może to duchy? Krwawiące itd... - czerwona ektoplazma?),
reżyser przytargał nawet biedną dziewczynkę z Ringu. Dziewczynka sprawia
raczej smutne wrażenie, gdyż najwyraźniej czuje się zagubiona i wyrwana z
kontekstu. A ponieważ nie za specjalnie wie gdzie trafiła, to nie przejawia tendencji
do widowiskowego wypełzania z monitorów. Zboczenie każe mi się doszukiwać
zombie-motywów, ale daruję sobie. „Przedziwny fenomen” sprawia tylko, że widz
ziewa, bo najwyraźniej przez większą część filmu ma przerwę na lunch, a gdy z
niego wraca, to mu się nic nie chce.
Bohaterowie nie zachowują się jak na
profesjonalnych badaczy zjawisk paranormalnych przystało. Pomimo podkreślanego
na niemal każdym kroku bagażu doświadczeń, sprawiają wrażenie jakby wałęsanie
się po pustych tunelach było czymś, co przytrafia im się pierwszy raz w życiu. Ci
tropiciele osobliwości boją się własnych cieni. Zachowują się tak, jakby ktoś
kazał im skoczyć w beczce z wodospadu Niagara, a nie jakby wykonywali pracę, na której się znają. Motyw z nazistami wtórny, a jego możliwości niewykorzystane.
Potencjał, który dają: zamknięte pomieszczenia, ciemne korytarze (w których
niosące się echem kroki lub dźwięk upadającej kropli wody może przyprawić o
zawał) - również zmarnowany. Nie udziela nam się atmosfera, dusznych, klaustrofobicznych
pomieszczeń. Scen jump – nie ma, chyba, że to te momenty, gdy
bohaterowie dają nam oczami znaki, że mamy się bać. Jedna jedyna (!) scena,
którą przy ogromnej dozie pobłażliwości można uznać za gore – bawi, bo
obserwujemy głównie miny aktorów, którzy próbują nam pokazać, że TAM jest COŚ strasznego,
naprawdę strasznego!!! Taaaaa...prawdziwe ekstremum.
Szczególnie ubawiła mnie wypindrzona asystentka
naukowca. Jestem pełna podziwu dla tego, jak długo, w zaistniałych warunkach,
jej fryzura i makijaż pozostały nienaganne. Zwłaszcza, że dla kontrastu po bunkrze snuje się zmora-dziewoja z
ewidentną alergią na szampon i fryzjera. Co w tych wilgotnych warunkach jest
całkowicie uzasadnione – biedna nie ma jak utrzymać włosów w porządku. W każdym
razie opuszczony, brudny bunkier, do którego wybieramy się na misję naukową, to
na pewno świetne miejsce na szybki numerek. Zaangażowanie w pracę godne naśladowania. Na szczęście specjalista od
elektroniki udowadnia że zna się na swojej robocie, a reszta ekipy udowadnia,
że potrafi korzystać z jego sprzętu. Szybki numerek szybko zmienia się w
stosunek przerywany…. Szkoda, że wcześniej nie dopadła ich wzmiankowana Frau
Helga.
Produkcja ta zmroziła mi krew w żyłach, owszem.
Moje nerwy ucierpiały jednak nie z powodu zetknięcia a tajemnymi, mrocznymi
mocami. Z przerażeniem odkryłam, że
Francuzi postanowili naśladować Amerykanów. Zresztą, tak jak reszta Europy nie
wiedzieć czemu ulegają wątpliwym urokom kraju po drugiej stronie Atlantyku. A
raczej urokowi jego mitu. Mniejsza jednak o to. Francuzi postanowili odzwierciedlić
sposób prowadzenia fabuły, styl dialogów oraz budowę nieskomplikowanych
postaci. I nie jest straszne akurat to co skopiowali, ale sam fakt, że chcieli. Generał Cambronne nie na darmo krzyczał pod
Waterloo: la garde meurt et ne se
rend pas. Francuzi, podobnie jak Polacy lubią się pławić w blasku
przebrzmiałej chwały. W zasadzie od zawsze uważali się za animatorów
architektury, kultury i sztuki. Sztuki filmowej również. Niezależności i
rozpoznawalnego stylu „szkoły francuskiej” strzegli jak dziedzictwa narodowego,
na równi z winami, serem i bagietką. Powszechna unifikacja nie jest aż tak
dobra jakby mogło się wydawać. W czasach globalnej wioski, gdy niemieckie auta wyglądają
jak koreańskie, a koreańskie jak włoskie,
- a tak naprawdę wszystko jest „made in China” - warto zachować chociaż
szczyptę oryginalności..
W związku z tym naszła mnie pewna refleksja.
Jestem daleka od ograniczania możliwości poznania, stawiania barier. Uważam, że zdrowo jest wychodzić poza granice
własnego kraju, kultury, tradycji. Trzeba być otwartym - akcentować i szanować.
Ale nie bezkrytycznie małpować. Sądzę, że trzeba pamiętać kim się jest. Na to
bowiem pracowaliśmy od pokoleń. Szanujmy to. Lepiej szukać własnej drogi,
własnego sposobu, połączenia kultur i jeśli już brać, to tylko to co najlepsze.
W imię czego można chcieć tracić tożsamość? Bez niej stajemy się nikim. I nasze filmy stają się
nijakie.
Jak na
niskobudżetową produkcję film nie jest źle zrealizowany, nie można mu pod tym kątem
wiele zarzucić. Zabrakło po prostu
pomysłu na fabułę, i chociażby przeciętnego aktorstwa. Chyba najgorsze w Siedlisku
cieni jest to, że ekipa próbowała tak całkiem na serio nakręcić horror. Niestety
wyszła tylko niewyobrażalna nuda. Obawiam się, że po jego obejrzeniu generał
Cambronne nie zdołałby wygłosić swojej słynnej maksymy. Sadzę, że zdobyłby się
jedynie na jedno, krótkie słowo, które ponoć również pod Waterloo padło: Merde.
Kraj: Francja
Rok: 2013
Reżyser: Jacob Jerome
Scenariusz: Jacob Jerome
Cóż, przyznaję, że to nie dla mnie :D ale tak to jest, że fryzura musi pozostać nienaganna!
OdpowiedzUsuńMałą uwaga "Horst Wessel Lied" nie jest do końca pruską muzyką marszową, chociaż zdecydowanie melodia czerpala z pruskiego wzorca.
OdpowiedzUsuńSam tekst powstał w 1929 roku, a melodia pozyczona została z romantycznej, francuskiej (sic!!!!!) opery, wymieszanej z piosenką ludową (przez co terazneonaziści, którym nie wolno spiewac swojego szlagieru zastapili go "Wie groß bist Du", ale kazdy wie o co naprawde chodzi), potem oba utwory zostały zaadaptowane na marszowe pieśni niemieckiej marynarki w latach 20 i najprawdopodobniej to bylo bezposrednia inspiracja dla Wessela o ile rzeczywiscie on popelnil to dzieło. Jeszcze inny trop prowadził do austriackiej melodii, ktora byla popularna w Wiedniu pod koniec XIX stulecia.
Dziękuję za cenną uwagę :)
OdpowiedzUsuń