Nadszedł czas odpowiedzi, wielka zagadka rozwiązana!!! Oto film dla
głodnych wiedzy, dla tych wszystkich, których nurtuje pytanie: „skąd się biorą
zombie?”. Według tego, co podaje nam ten survival
sci-fi/horror, odpowiedź brzmi: Z MARSA. Fabuła filmu, jak się łatwo domyśleć
jest sztampowa. Motyw chaotycznej ucieczki przed niepokonywalnym wrogiem jest
oklepany. Umiejętnie odgrzany kotlet może być
jednak strawą godną grzechu. I trzeba przyznać, że klimat filmu Robinsona,
pozbawiony patetycznego sosu, który
rozdmuchuje nieistotne wątki, jest właśnie takim posiłkiem. Nikt tutaj nie
próbuje „rozkminiać”: „skąd”, „po co” i „co to” się wzięło ani analizować,
badać. Zamiast tego – całkiem słusznie - próbują przed tym "czymś" uciec i
przeżyć. Działa najprostsza zasada: zabij (to się niekoniecznie udaje) albo
zgiń.
Zacznę jednak od Adama i Ewy. Sześciomiesięczna
misja na Marsa, Aurora 2, dobiega końca. Jak to zwykle bywa, pod koniec
wyprawy wszystko musi się schrzanić. Wstępnie jednak bohaterowie sprawiają
wrażenie śmiertelnie znudzonych. Czerwona planeta, po półrocznych badaniach, testach i analizach, zamiast ekscytacji, dreszczyku emocji wywołuje u nich symfonię ziewów.
Chciałoby się zanucić wraz z Korą coś niecoś o marsjańskim spleenie. Powodem
marsowych – o ironio – nastrojów jest brak imponującego odkrycia. Porzucają
więc nadzieje i marzenia związane z powrotem na Ziemię, w blasku chwały.
Dojmującą nudę, urozmaiconą „radosnym” odliczaniem minut do odlotu, przerywa
odkrycie mikroskopijnej anomalii. Niestety, zamiast oczekiwanego splendoru,
niesie ono z sobą tylko śmiertelne niebezpieczeństwo. Jeden z członków załogi
wpada w pułapkę (?) i zostaje zainfekowany. Reszty można się domyśleć: wrzask,
krew i konsekwentna eliminacja itd. No cóż ludzie na Marsie totalnie podpadli,
nie da się ukryć. Na szczęście nikt nie wpadł na to, by uckliwić ostatnie sceny
i wykluczyć tym samym film z gatunku grozy. Chociaż jeden ze zgonów był niebezpiecznie
estetyczny, jakoś tam na przekór warunkom atmosferycznym Marsa. Ale cóż, jak
zobaczycie zrozumiecie, że musiało (sic!) być ładnie.
Bohaterowie, są – no przynajmniej do
pewnego momentu – żywi. Pełni emocji, ludzkich słabości, które pod presją się
ujawniają. Są bez wątpienia ciekawie skonstruowanymi postaciami. I co ważniejsze, dobrze odegranymi.
Aktorzy nie silą się na herosów, nie
robią sztucznych min, są bardzo wiarygodni. Ale grupa którą odgrywają, trochę
kuleje. Ekipa naukowców nie jest zbyt zgrana, odnosimy wręcz wrażanie, że
właściwie to mało kto tu kogo lubi. Niezintegrowana grupa, przypadkowych osób,
które nie przetrwałyby nawet tygodnia wspólnie w domku nad jeziorem na rodzimej
planecie, ma odbyć misję na obcej planecie? To nie mogło się udać. Aż dziw, że
nikt wcześniej nie zginął. Mamy tutaj galerię indywiduów m.in. zadziorną –
aczkolwiek najtrzeźwiej myślącą - Kim (Olivia Williams) , cierpiącego na
klaustrofobię inżyniera (Liev Schreiber), paranoika (Johnny Harris) , karierowicza cwaniaka (Goran Kostić) i dowódcę (Elias Koteas), który nie jest dla nikogo autorytetem... Zdaję
sobie sprawę z faktu, że na Marsie nie bardzo kto ma ich odwiedzać, nikt nie
wpadnie z sąsiedzką wizytą, więc, gdy ktoś „puka”' do drzwi to tylko
„swój”. Ale nawet mnie, kompletnemu
kosmicznemu laikowi, wydaje się dziwne, że nikt nie przestrzega procedur –
przecież na pewno jakieś są. Chociażby takich najzwyklejszych i najprostszych:
dotyczących bezpieczeństwa. A tutaj nie ma mowy o kwarantannie, właściwie wpuszczania się na oślep, kogo popadnie, do
bazy... Nie wygląda to zbyt dobrze. Widz ma świadomość, że osoby biorące udział
w tego typu misjach są starannie dobrane i szkolone. A tutaj odnosimy wrażenie, że to
ludzie z łapanki. Możliwe, że cała ta sytuacja pokazuje nam, co dzieje się, gdy przyzwyczajamy się do otoczenia i czujemy w nim zbyt bezpiecznie, nawet jeśli to obca
planeta. Rozprężenie dyscypliny, przytępiona czujność są zgubne. W Każdym razie, godne pochwały, że naukowcy
nagle nie stają się międzygalaktycznymi komandosami z laserowymi giwerami.
Film mimo nieodkrywczej i prostej
fabuły, jest na tyle dobrze nakręcony, że możemy go interpretować na poziomie
czysto rozrywkowym: gdzie „zabawia” nas, taki przeżuty już przez popkulturę stworek,
napędzany pośmiertną żądzą mordu, czyli zombiak. Albo możemy zajrzeć trochę
głębiej – tak, w sci-fi też się da. Stajemy się bowiem świadkami zjawiska,
obecnego w każdym takiego typu filmie. Tutaj jednak „ładnie” zaakcentowanego: Ludzie się nie zmieniają. Pod presją
pokazują dopiero jacy są naprawdę. A jacy są? Jeszcze nie zzombieli, a już
polegają na atawistycznych odruchach, na poziomie gadzim, nie ludzkim.
Przetrwać, przetrwać – „kawał gada”, czyli stary mózg dochodzi do głosu. Na
szczęście twórcy filmu nie popłynęli w stronę filozoficznych rozważań pt. "co
było pierwsze?", "Gdzie się kończy człowiek?" itd. Pasowałyby one do fabuły, jak pięść
do oka. Elementy o których piszę zostały więc wyważone i dopasowane w zjadliwych dla
widza dawkach.
Nie jest to produkcja w której
próbuje się odwrócić naszą uwagę od niedociągnięć (nieścisłości to norma w sci-fi) spektakularnymi efektami
specjalnymi. To nie ten budżet. Trzeba przyznać, że zamiast
tego naszą uwagę przykuwają surowe,
minimalistyczne krajobrazy – jak się okazuje naszego Marsa udawała Jordania.
Bohaterów otacza tutaj mrok, pustka, ogromna przestrzeń, która mimo rozległości
staje się dla nich ciasną pułapką. Gra świateł, zaciemnienie i zamazanie obrazu
tuszuje, to czego widz oglądać nie powinien – okrojonych możliwości. Świadczy
to o tym, że się go szanuje, dba o jego
poczucie estetyki.
Reżyser zadebiutował wreszcie filmem długometrażowym, do tej pory
specjalizował się w krótkometrażówkach – jego animacja: Pięćdziesiąt procent szarości
zyskało nawet nominację do Oskara. Film tematyką przypomina mi m.in. Prometeusza, Apollo 18, nawet poniekąd
Obcego. Reżyser miał z czego czerpać pełnymi garściami. Nie musiał
przedzierać nowych szlaków, tylko przemieścił się wydrążoną już dawno koleiną.
Nie zrobił jednak bezmyślnej, trywialnej kopii – za co spory plus.
P.S. Znalazłam taki fragment w opisie filmu: Gdy inny członek ekipy znika,
zaczynają podejrzewać, że forma życia, którą odkrył ich kompan, nie jest martwa.
Geniusz to chyba napisał. No: „forma życia” nie jest „martwa”, to ci dopiero
naukowe odkrycie.
Kraj: Irlandia, Wielka Brytania
Rok: 2013
Reżyser: Ruairi Robinson
Scenaiusz: Clive Dawson
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz