A oto powód dla którego broniłam horroru
sci-fi Hangar 10, czyli film o
enigmatycznym tytule: Dark space.
Polski tytuł tego „arcydzieła”, jak to zwykle bywa, jest ambitniejszy od samego
filmu, a brzmi: Niebezpieczna przestrzeń.
Zresztą nie tylko polski tytuł, nawet teksty na etykietach środków czyszczących
są ambitniejsze. Dostarczają też więcej rozrywki i bez cienia wątpliwości
zawierają o wiele większą dawkę zdrowego rozsądku.
Prowadzenie
pod wpływem alkoholu – nieważne, samochodu czy pojazdu kosmicznego - zawsze
skutkuje zgubnymi konsekwencjami. W
rezultacie grzebania w oprogramowaniu dochodzi do uszkodzeń i grupka przyjaciół
ląduje przymusowo na nieznanej
planecie. Twórcy postanowili
wprowadzić innowację (SIC!). Klasycznie bowiem w amerykańskich produkcjach „młodzieżowych”,
grupa bohaterów prawie zawsze jest liczbą nieparzystą. Tym razem, nie dość, że mamy sześć sztuk
(jeśli ktoś ma problemy z matmą, to to jest liczba parzysta), to jeszcze na
trzech chłopaków przypadają trzy dziewczyny – istne szaleństwo. Reszta jest już
bardziej standardowa. To samo co w setkach innych amerykańskich filmów, czyli:
studenci wybierają się na ferie wiosenne (wstaw COKOLWIEK) i natrafiają na
(wstaw COKOLWIEK). Ekipa ta składa się
z: blond-dred dziwaczki, cycatej puszczalskiej, geniusza-astmatyka-prawiczeka,
macho-imprezowicza, Tego Spoko Gościa i laski ze zbyt wysokim poziomem
testosteronu. Krótko, sztampowo i powierzchownie. Rozbudowanej psychologii
postaci w tej kosmicznej przygodówce nie ma. Zresztą, gdyby była, byłabym tym
faktem niezmiernie zdziwiona – nie ta konwencja, nie ten gatunek.
Od pierwszych scen uwagę widza przykuwa
żenujący poziom aktorstwa. Na dobrą sprawę jedynie Jack (Steve West) oraz Flower
(Tonya Kay) mają jakiś zauważalny dorobek artystyczny, aczkolwiek zazwyczaj w
rolach drugo-trzecioplanowych. Reszta ekipy to niemalże debiutanci, co
niestety, widać na ekranie aż za dobrze. W początkowej scenie dwójka
„bohaterów”, z łobuzersko-sardonicznymi uśmieszkami toczy
jałowo-kretyńską dyskusję, a tło wokół nich wypełniają statyści. Odniosłam
wrażenie, że ktoś tych biedaków zagonił do studia siłą i trzyma pod kluczem.
Ewentualna próba ucieczki kończy się zarobieniem kulki w łeb. Stoją więc bezradni,
klepią mało przekonywujące kwestie lub
gapią się na ściany. Wygląda to OCIUPINKĘ niezgrabnie. Nie lepiej było
wstawić „akcję” w jakieś kameralne miejsce i nie dręczyć bogu ducha winnych
ludzi? Potem następuje jeszcze bardziej żenujący dialog, a nasycenie głupotą
sięga zenitu. Śledząc kolejne sceny, zaczynałam nabierać podejrzeń, że nie jest
to horror SF. tylko galaktyczne porno. Pomijając futurystyczną, pełną
nowoczesnej elektroniki scenografię, dialogi owijają się wokół seksu jak wąż
wokół myszy. Niektóre produkcje spod znaku XXX mają podobne początki, kto
widział ten wie. A oto cytat:
Seksowna
blondyna, wbita w kostium za mały o
dobre 3 rozmiary, z niejakim trudem łapie oddech i sugestywnie
sapie: Mam nadzieję, że ma pan czystą
kartotekę?
Luzak: Tak czystą, że mogłabyś ją wziąć do buzi. (a ona robi minę, pt. już klękam)
Itd., itp.
Trudno nie
docenić subtelnej sieci słów, którą zarzucano na widza...
Film zyskałyby – no może niewiele, ale po
prostu „coś” -, gdyby ktoś nie silił się
na to, by było śmiesznie. Już wystarczy, że bawią nas bohaterowie, ich
zachowanie oraz idiotyzmy w fabule. Przykładowo: obca planeta, coś się skrada,
więc bohaterowie wrzeszczą na całe gardło do tego kogoś/czegoś: heeelołłłl, hellloooołłł. Amerykanie to przecież
taki kontaktowy, otwarty naród. Sądzę, że korzstając z wcześniejszych doświadczeń, najwyraźniej
dochodzą do wniosku, że angielski stał się językiem, w którym bez większych
problemów można się porozumieć w całej galaktyce. Niestety dla nich – okazuje się że mieszkańcy innych
światów nie są nastawieni tak samo otwarcie. Zresztą, słysząc fragmenty tak idiotycznych rozmów, chyba
sama otworzyłabym do takich przybyszów ogień. Głównie z obawy, czy bakcyl
zjadający szare komórki nie jest przez przypadek zaraźliwy. Poza tym w wynajętym wahadłowcu na głównej
konsoli, do której dostęp ma każdy,
znajduje się przycisk „reset systemu”. Cud, że nie ma ogromnego czerwonego
guzika z napisem „autodestrukcja”. Ze smaczków jeszcze jedno: superszybka
bestia nie dogania dziewczyny kuśtykającej z otwartym złamaniem. Po prostu
kosmiczne jaja.
Z ekranu atakują nas jeszcze komandosi w
tandetnych kostiumach a'la „pszczółka Maja”. „Zbrojo-skafandry” kojarzą mi
się bardziej z przedszkolnymi przedstawieniami, niż z futurystycznym egzoszkieletem
kosmicznych marines. Ludzie nie wstyd Wam podkradać dzieciom pomysły na kostiumy? Rozumiem, że któryś ze scenarzystów chciał
uatrakcyjnić wygląd komandosów i
doprawił go ponadto elementem enigmatycznej grozy. Jak wszak doskonale wiemy z
niezliczonych filmów, postać z twarzą szczelnie zasłoniętą wizjerem zawsze
wygląda obco. Niestety, ale w tym wypadku pomysł nie wypalił. Nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że wystrojone w pstrokate wdzianka postacie zaraz zaczną śpiewać i tańczyć wzorem Bollywoodzkich
produkcji... Na całe szczęście postacie obcych reżyser postanowił litościwie
trzymać w głębokim cieniu. Reszta efektów specjalnych pozostaje dziełem
grafików, którzy robili co mogli, czyli niewiele. Sądzę, że pula środków przeznaczona na efekty obejmowała kwotę umożliwiającą opłacenie kolejnego miesiąca w akademiku. Ewentualnie powstały w ramach zaliczenia pracy
semestralnej. Ale to nie było najgorsze.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ktoś się wysilił i zafundował nam w 46
minucie zwrot akcji i okazało się, że film jest jednak „o czymś”. Szkoda, że
zrąbano to fatalnym początkiem, środkiem i zakończeniem….
Niskobudżetowe
filmy wcale nie muszą być głupie. Nie muszę też być tandetne. Ktoś usilnie
próbuje nam udowodnić, że jednak muszą. Poza tym, osoba, która
zaproponowała mi ten film jako horror miała spore poczucie humoru. Na Filmwebie
na szczęście umieszczono go w rubryce: Sci-Fi.
Nie wiem jak dużą lawinę obelżywych słów powinnam spuścić, by wyrazić
swoją niechęć. Jakiego zaklęcia powinnam użyć, by te obrazy znikły... I, żeby nie było: lubię niskobudżetowe,
odmóżdżające, kiczowate „widowiska”, „ale co za dużo to i świnia nie zje”.
Rok: 2013
Kraj: USA
Reżyseria: Emmett Callinan
Scenariusz: Emmett Callinan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz