15 grudnia 2014

Już nie wiem nawet jak mam kląć.../Dark space, czyli Niebezpieczna przestrzeń - Emmett Callinan/ 2013

A oto powód dla którego broniłam horroru sci-fi Hangar 10, czyli film o enigmatycznym tytule: Dark space. Polski tytuł tego „arcydzieła”, jak to zwykle bywa, jest ambitniejszy od samego filmu, a brzmi: Niebezpieczna przestrzeń. Zresztą nie tylko polski tytuł, nawet teksty na etykietach środków czyszczących są ambitniejsze. Dostarczają też więcej rozrywki i bez cienia wątpliwości zawierają o wiele większą dawkę zdrowego rozsądku.

Prowadzenie pod wpływem alkoholu – nieważne, samochodu czy pojazdu kosmicznego - zawsze skutkuje zgubnymi konsekwencjami. W rezultacie grzebania w oprogramowaniu dochodzi do uszkodzeń i grupka przyjaciół ląduje przymusowo na nieznanej planecie. Twórcy postanowili wprowadzić innowację (SIC!). Klasycznie bowiem w amerykańskich produkcjach „młodzieżowych”, grupa bohaterów prawie zawsze jest liczbą nieparzystą. Tym razem, nie dość, że mamy sześć sztuk (jeśli ktoś ma problemy z matmą, to to jest liczba parzysta), to jeszcze na trzech chłopaków przypadają trzy dziewczyny – istne szaleństwo. Reszta jest już bardziej standardowa. To samo co w setkach innych amerykańskich filmów, czyli: studenci wybierają się na ferie wiosenne (wstaw COKOLWIEK) i natrafiają na (wstaw  COKOLWIEK). Ekipa ta składa się z: blond-dred dziwaczki, cycatej puszczalskiej, geniusza-astmatyka-prawiczeka, macho-imprezowicza, Tego Spoko Gościa i laski ze zbyt wysokim poziomem testosteronu. Krótko, sztampowo i powierzchownie. Rozbudowanej psychologii postaci w tej kosmicznej przygodówce nie ma. Zresztą, gdyby była, byłabym tym faktem niezmiernie zdziwiona – nie ta konwencja, nie ten gatunek.


Od pierwszych scen uwagę widza przykuwa żenujący poziom aktorstwa. Na dobrą sprawę jedynie Jack (Steve West) oraz Flower (Tonya Kay) mają jakiś zauważalny dorobek artystyczny, aczkolwiek zazwyczaj w rolach drugo-trzecioplanowych. Reszta ekipy to niemalże debiutanci, co niestety, widać na ekranie aż za dobrze. W początkowej scenie dwójka  „bohaterów”, z łobuzersko-sardonicznymi uśmieszkami toczy jałowo-kretyńską dyskusję, a tło wokół nich wypełniają statyści. Odniosłam wrażenie, że ktoś tych biedaków zagonił do studia siłą i trzyma pod kluczem. Ewentualna próba ucieczki kończy się zarobieniem kulki w łeb. Stoją więc bezradni, klepią mało przekonywujące kwestie lub  gapią się na ściany. Wygląda to OCIUPINKĘ niezgrabnie. Nie lepiej było wstawić „akcję” w jakieś kameralne miejsce i nie dręczyć bogu ducha winnych ludzi? Potem następuje jeszcze bardziej żenujący dialog, a nasycenie głupotą sięga zenitu. Śledząc kolejne sceny, zaczynałam nabierać podejrzeń, że nie jest to horror SF. tylko galaktyczne porno. Pomijając futurystyczną, pełną nowoczesnej elektroniki scenografię, dialogi owijają się wokół seksu jak wąż wokół myszy. Niektóre produkcje spod znaku XXX mają podobne początki, kto widział ten wie. A oto cytat:


Seksowna blondyna,  wbita w kostium za mały o dobre 3 rozmiary, z niejakim trudem łapie oddech i sugestywnie sapie: Mam nadzieję, że ma pan czystą kartotekę?
Luzak: Tak czystą, że mogłabyś ją wziąć do buzi. (a ona robi minę, pt. już klękam)
Itd., itp.
Trudno nie docenić subtelnej sieci słów, którą zarzucano na widza...

Film zyskałyby – no może niewiele, ale po prostu „coś” -, gdyby ktoś nie silił się na to, by było śmiesznie. Już wystarczy, że bawią nas bohaterowie, ich zachowanie oraz idiotyzmy w fabule. Przykładowo: obca planeta, coś się skrada, więc bohaterowie wrzeszczą na całe gardło do tego kogoś/czegoś:  heeelołłłl, hellloooołłł. Amerykanie to przecież taki kontaktowy, otwarty naród. Sądzę, że korzstając z wcześniejszych doświadczeń, najwyraźniej dochodzą do wniosku, że angielski stał się językiem, w którym bez większych problemów można się porozumieć w całej galaktyce. Niestety dla nich – okazuje się że mieszkańcy innych światów nie są nastawieni tak samo otwarcie. Zresztą, słysząc fragmenty tak idiotycznych rozmów, chyba sama otworzyłabym do takich przybyszów ogień. Głównie z obawy, czy bakcyl zjadający szare komórki nie jest przez przypadek  zaraźliwy. Poza tym w wynajętym wahadłowcu na głównej konsoli, do której dostęp  ma każdy, znajduje się przycisk „reset systemu”. Cud, że nie ma ogromnego czerwonego guzika z napisem „autodestrukcja”. Ze smaczków jeszcze jedno: superszybka bestia nie dogania dziewczyny kuśtykającej z otwartym złamaniem. Po prostu kosmiczne jaja.


Z ekranu atakują nas jeszcze komandosi w tandetnych kostiumach a'la „pszczółka Maja”. „Zbrojo-skafandry” kojarzą mi się bardziej z przedszkolnymi przedstawieniami, niż z futurystycznym egzoszkieletem kosmicznych marines. Ludzie nie wstyd Wam podkradać dzieciom  pomysły na kostiumy?  Rozumiem, że któryś ze scenarzystów chciał uatrakcyjnić  wygląd komandosów i doprawił go ponadto elementem enigmatycznej grozy. Jak wszak doskonale wiemy z niezliczonych filmów, postać z twarzą szczelnie zasłoniętą wizjerem zawsze wygląda obco. Niestety, ale w tym wypadku pomysł nie wypalił. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wystrojone w pstrokate wdzianka postacie zaraz zaczną  śpiewać i tańczyć wzorem Bollywoodzkich produkcji... Na całe szczęście postacie obcych reżyser postanowił litościwie trzymać w głębokim cieniu. Reszta efektów specjalnych pozostaje dziełem grafików, którzy robili co mogli, czyli niewiele. Sądzę, że  pula środków przeznaczona na efekty obejmowała kwotę umożliwiającą opłacenie kolejnego miesiąca w akademiku. Ewentualnie  powstały w ramach zaliczenia pracy semestralnej.  Ale to nie było najgorsze. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ktoś się wysilił i zafundował nam w 46 minucie zwrot akcji i okazało się, że film jest jednak „o czymś”. Szkoda, że zrąbano to fatalnym początkiem, środkiem i zakończeniem….

Niskobudżetowe filmy wcale nie muszą być głupie. Nie muszę też być tandetne. Ktoś usilnie próbuje nam udowodnić, że jednak muszą. Poza tym, osoba, która zaproponowała mi ten film jako horror miała spore poczucie humoru. Na Filmwebie na szczęście umieszczono go w rubryce: Sci-Fi.  Nie wiem jak dużą lawinę obelżywych słów powinnam spuścić, by wyrazić swoją niechęć. Jakiego zaklęcia powinnam użyć, by te obrazy znikły...  I, żeby nie było: lubię niskobudżetowe, odmóżdżające, kiczowate „widowiska”, „ale co za dużo to i świnia nie zje”.

Rok: 2013
Kraj: USA
Reżyseria: Emmett Callinan
Scenariusz: Emmett Callinan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...