Myślę, że tak w połowie możecie już go wypluć.
Opis na okładce zachęcający. Pierwsze kilka stron wciąga i intryguje. A potem już tylko coraz gorzej. Cokolwiek obiecujecie sobie po tej książce, zaczynając ją czytać, zapomnijcie o tym. Oczyśćcie umysł i przygotujcie się na wchłanianie jej w drobnych porcjach. W dużych kęsach jest niestrawna.
Powieść ma budowę szkatułkową i dzięki temu autor mógł
pozwolić sobie na nieograniczoną grę formą i narracją. Końcowym tego tworem
jest wieloaspektowe pomieszanie z poplątaniem: konwencji, kontekstu, prowokacji
i kiczu, aluzji i gry, raz subtelnej raz wulgarnej. Treść składa się z kilku części: w
pierwszej kolejności poznajemy zwykłych śmiertelników, których los zazębi się z
losami bogów. Tych drugich przyłapujemy w podniebnych pieleszach. W końcowej
części swojej przydługiej książki, autor przedstawia nam perypetie, jakie
wynikają ze spotkania jednych i drugich.
Zeus postanawia wykorzystać postępującą sekularyzację i spadek wpływów bogów
chrześcijańskich (nie bez kozery autor mówi o nich w liczbie mnogiej) i przejąć
władzę. Wysyła więc Hermesa na ziemię, by ukradł kawę i żelazka, których to
miejsce mieliby zająć bogowie (?). Nie do końca wszystko jednak idzie zgodnie z
planem. Część bogów znudzona wiecznością i postępującą biurokracją w mieście
miast, postanawia zstąpić na ziemię dobrowolnie. Część zostaje do tego zmuszona
w związku z plajtą Banku Materii i zamknięciem Nieba. Te dwa światy: Ziemia i
Niebo, zostają oddzielone od siebie grubą kreską.
Zanim jednak do tego dojdzie, zapoznajemy
się z symbolicznym zacieraniem się wszelkich granic, które to następuje w
niebie (stylizowanym na podobieństwo ziemi - nawet tam dotarły fotele z Ikei):
mieszkańcy różnych podniebnych dzielnic (chrześcijańskiej, pogańskiej,
egipskiej, greckiej itd.) wspólnie imprezują, prowadzą interesy i łączą się w
pary. Atena jako jedyna sprzeciwiająca się ojcu, zostaje szybko wyeliminowana z
gry strzałą Erosa. Zakochana postanawia zstąpić na ziemię ze swoim ukochanym –
mężem! - Ozyrysem. Po wiekach wstrzemięźliwości bogini nie może, jak na złość,
zostać zdeflorowana, ponieważ jej mężowi Set znów ukradł „klejnoty”. Mimo to z
pomocą boskiej mocy zachodzi w ciążę. Nike zostaje nam tu przedstawiona jako
bizneswoman, posiadająca na ziemi potężny koncern z odzieżą sportową.
Pamiętacie? To ta, która zawsze się waha – w tej powieści również, ponieważ
nigdy nie wie, po której stanąć stronie, by być po tej zwycięskiej… Miłość
jednak odbiera jej racjonalność oglądu i Nike ryzykuje związek z Jezusem. Wspierając
ukochanego, głównie finansowo, zamieszkuje z nim na ziemi. Poznajemy tutaj
również prawdziwych rodziców Erosa: Hermesa i Aresa, którzy przyłapani in
flagranti przez syna (ponieważ wciąż się bardzo kochają, a chcieli to przed nim
ukryć), postanawiają w celu zadośćuczynienia mu krzywd, odgrywać rolę
kochającej się rodziny na ziemi. Pech chce, że wybierają kraj ziejący
homofobią.
Kraj o którym mowa, ten w promocji, do którego
wybrać się najtaniej, to Polska. A Karpowicz przechodzi samego siebie opisując
jego rzeczywistość: „Stosunkowo stabilna demokracja, dominująca religia: katolicyzm magiczny
oraz Stocznia Gdańska, główne osiągnięcia: Fryderyk Chopin i bigos […]. Tolerancja
w zaniku od XVII wieku, są muzykalni, mieszczą się w pięciolinii, literatura
skupiona na narodowych kompleksach, trudno przetłumaczalna, z kawalerią na
czołgi kanałami […], wydobywają sporo węgla, sieją rzepak, chętnie jedzą grzyby
w ślinie oraz zepsute ogórki […]. Stosunek seksualny trwa zwykle poniżej
kwadransa, wliczając w to grę wstępną. Orgazm właściwie nie występuje. Przemoc
w rodzinie ma się dobrze. Płodność nieszczególnie”. Czytelnikowi uśmiech nie
schodzi z ust, a Bogowie
lądują w tym bagienku jeden po drugim i zaczynają mieszać w życiu ludzi. Z tego
całego mieszania wychodzi jednak niewiele, żeby nie powiedzieć, że wielkie,
okrągłe zero, czyli nic. Zamieszanie, które ma nastąpić, które sugerowane jest
przez większość czasu w książce, nie następuje w ogóle.
Czytając o naszym polskim małym, kwaśnym światku,
kiwam głową potakująco: tak oglądamy głupie programy w telewizji, tak kupujemy
w biedronce, tak jesteśmy nudni, tak rządzi nami przeciętność. Tylko, co z
tego? Co autor chciał osiągnąć kpiąc z wszystkiego do żywego. W pewnym momencie
kpina przestaje śmieszyć, obnaża swoją płytkość i wzbudza współczucie.
Koniec końców niebo zostaje zamknięte,
przetrwało przynajmniej znacznie dłużej niż piekło, które nie funkcjonuje już
od dawna. Balladyna, o ile kojarzycie - taki czarny charakterek Słowackiego:
nie może znieść faktu, że utknęła w niebie i jeszcze jej się dobrze powodzi! Ma
świetnie prosperującą firmę cateringową (wspólnie z Aliną i Grabcem), biznes
pozwolił jej wydostać się ze slumsów dzielnicy pogańskiej. Zrozpaczona, nie
mogąc pogodzić się z brakiem Piekła, zstępuje na ziemię, by je odnaleźć. Szuka go
w przeróżnych zakątkach (skażonych wojną, przemocą i nieszczęściami), stając
się świetną dziennikarką. Niektórzy po prostu skazani są na sukces. Obecność
Balladyny w powieści nie jest jednak niczym innym uzasadniona (sic!).
Pomieszania z polątaniem ciąg dalszy...
Pomieszania z polątaniem ciąg dalszy...
Autor przeprowadza nas przez świat ludzi
biednych, samotnych, rodzinnych, gejów, imprezowiczów. Niestety nie wiadomo, w
jakim celu i co z tego ma wynikać. Postacie zwykłych śmiertelników są
nakreślone wiarygodne, ale tylko do pewnego momentu. Pewnie wpływ na nagłą niewiarygodność ma
ingerencja pierwiastka boskiego. Chuligan, z poziomem inteligencji zdychającego
pierwotniaka (nie obrażając pierwotniaków) z perspektywą na przyszłość: menel
lub etatowy więzień, nagle staje się czułym i wrażliwym młodzieńcem, prawdziwie
kochającym i snującym rozważania o istocie życia. Podobnie sztuczny jest Rafał:
filozof – onanista, mężczyzna, który snuje rozważania
filozoficzne, w czasie, gdy trzyma głowę między nogami Afrodyty. Jeśli
ktoś chce mi wmówić, że męski mózg tak funkcjonuje, to muszę się zbuntować. Przemiany
zakorzenionej w stereotypach Kamy i nimfomanki Anki, też są mocno naciągane.
Postać Olgi budząca na początku moją niekłamaną sympatię, w pewnym momencie też
traci cały swój urok. Jedynie realny poprzez swoje odrealnienie jest Artur: umysł
dziecka uwięziony w ciele i świecie dorosłego człowieka. Spośród relacji Bóg –
Człowiek, najlepiej nakreślona jest właśnie ta pomiędzy chłopcem, a Jezusem –
najsympatyczniejszym z Bogów. Jezus, który nie patrzy na mnie ze zbolałą miną,
lecz taki, który schodzi z krzyża by zagrać ze mną w play station i staje się
moim najlepszym kumplem, to świetna alternatywa dla kościoła, który utknął z
wizją nawracania w średniowieczu. Wbrew pozorom tak nakreślony obraz Chrystusa
nie jest wcale obrazoburczy (pomijając to, co niektórzy pomyślą o jego związku
z Nike). Taki Jezus – ludzki - jest mi bliższy.
Na kartach książki zawitały również postacie
epizodyczne, których obecność ma dopełnić obraz bohatera ważniejszego np. Alina
i Grabiec rozbudowują Balladynę. Sporo jest także postaci zaniedbanych, na które ewidentnie
zabrakło pomysłu np. Lucyfer i Apollo. Zostają gdzieś po drodze porzuceni. Autor, co jakiś czas,
przypomina sobie o nich i próbuje ich nieudolnie reanimować - z
pewną ociężałością wkładając im słowa w usta i myśli w głowy, jakby już sam nie
wiedział, co można mówić i myśleć na ich miejscu.
Karpowicz bardzo starał się, żeby jego postacie nie były
jednowymiarowe. Niestety bez powodzenia. Bohaterowie są tak mało
charakterystyczni, że zlewają się w jedno. Brak wyraźnej indywidualizacji
powodował, że pod koniec książki dopiero po dłuższym zastanowieniu dochodziłam
do tego kim jest Bartek, Maciek itp. W pewnym momencie przestali być „jacyś”, zlali
się w papkę, tak jak wyśmiewana przez Karpowicza popkultura. Na szczęście, jeżeli
chodzi o Bogów, takich problemów nie było (tutaj składam hołd poprzedniemu
systemowi edukacji).
Narrator uchyla przed nami rąbka tajemnicy, a
właściwie to odziera ją z całego odzienia. Pozwala nam zaglądać w myśli
bohaterów. Dla nas prześwietla ich, tłumaczy sposób ich pojmowania
rzeczywistości. Jest wszechpotężny i wszystkowiedzący. Zostając postawieni w
takiej sytuacji, odkrywamy, jakie banalne mogą być motywy ludzkiego
postępowania. Zaczynamy spoglądać na naszego sąsiada inaczej niż zwykle. Bogowie
również nie postępują i nie zachowują się tak, jakbyśmy się tego mogli spodziewać:
wprowadzają się do mieszkania w ponurym blokowisku zamiast do willi z basenem,
chociaż mówią o sobie jak rasowi celebryci.
Karpowicz zastosował również bardzo ciekawy zabieg:
bohaterowie ziemscy, a z Bogów Apollo, nie mówią sami za siebie – nie mają
głosu, reprezentuje ich obdarzony wszechwiedzą narrator. Reszta Bogów oraz
Pojęcia przedstawiają się samodzielnie. Dodatkowym (wcale nienowatorskim) chwytem
literackim jest wprowadzenie właśnie dodatkowych bohaterów w postaci Pojęć,
którym autor oddaje głos. Ich obecność pozwala oddać się Karpowiczowi jego najwyraźniej
ulubionej żonglerce słownej, z której niewiele dla treści wynika. Pierwszym
przedstawiającym nam się pojęciem/ideą/przedmiotem symbolicznym jest chińskie
ciasteczko – esencja banału, który to powinien być współczesnym popkulturowym bogiem.
Nota bene, którego mądrości nieustannie serwuje nam pisarz. Wprowadzenie pojęć
miałoby sens, gdyby zostało to zrobione w przemyślany sposób. Skoro autor
symbolicznie chce przedstawić rozpad wartości, zacieranie się znaczenia pojęć
(Pamięć, Czas, Entropia, Narracja, Koniec, Związek Przyczynowo – Skutkowy) i
uderza tak mocno w kulturę masową (chociaż traktat o upadku kultury to
zdecydowania nie jest i nie miał być) i ogłupienie społeczeństwa, mógł oddać
głos: Hipermarketowi, Mediom, Darkroomowi, Promocji, Celebrcie (czyli Nowym Bogom). Słowem kluczem
w „Balladynach i romansach” jest bowiem: pop. Popkultura, czy era mass mediów
jest tutaj przedstawiona jako forma bardzo agresywnej ekspansji, która dokonuje
lobotomii na szarych komórkach jednostek nią potraktowanych, czyli każdego z
nas. Przenosi się droga kropelką, zakażając coraz większe obszary: przeszłości,
teraźniejszości i przyszłości… Wszystko, co do tej pory stworzono, także
Bogowie, zostaje przemielone przez maszynkę popkultury. Ale z pochwałą
oryginalności i odkrywczości tego powieściska bym się wstrzymała. Wszystko już
gdzieś było. Już widziałam te banalne mądrości i żarty na demotywatorach i
kwejku itp. Autor nas nimi zaszczyca, ponieważ obawia się, że w innej formie
już niczego nie przyswoimy. Sami staliśmy się banałami z chińskiego ciasteczka.
Zaprzeczanie popkulturze ma ukazać, jak głęboko w niej tkliwy.
Zaczynam już sama odpadać...
Karpowiczowi nie można odmówić ogromnej wiedzy, to prawdziwy erudyta i wspaniały obserwator. Bezlitośnie ukazuje schematy i rytmy życia, uszczypliwie diagnozuje rzeczywistość, papkowatość mikroświatów postaci. Niestety za bardzo stara się sam być bohaterem własnej książki, jej numerem jeden…czyniąc z niej podręcznik wiedzy pana K. zamiast dobrej powieści. Totalna bufonada. Można ironizować nieco zgrabniej nie poddając w wątpliwość swojego szacunku dla osiągnięć myślicieli z innych epok – bo to z czego się pan nabija, panie Karpowiczu, pana ukształtowało. Od „mistrza” dostało się Grocholi, Coelho, Freudowi - ogólnie psychologii, mass mediom; Polsce i Polakom dzisiejszej doby, pełnej marazmu, rozstrzelenia, upadku wartości i po prostu upodlenia. Jednak ktoś, kto nabija się z Coelho (za którym nie przepadam), powinien mieć w sobie troszkę pokory, zwłaszcza, że sam nie wypada najlepiej. Czy zabolałaby go parafraza jego własnych słów: „Ludzie czytają Browna i żyją” na „Ludzie czytają Karpowicza i żyją”? Jego powieść jest nieporadna, mimo ogromnego potencjału. Jej gabaryty miały sprawić, że będzie pretendować do roli epopei narodowej XXI wieku? Jeżeli tak, to obawiam się, że jest zbyt mocno osadzona w tu i teraz Polski, by obronić się z upływem czasu. Może nawet stanie się symbolem tego, od czego autor próbuje się odciąć? Aż żal się człowiekowi robi, gdy uświadomi sobie, że pisarz postępuje jak uczniowie, którzy nie są w stanie zrozumieć, dlaczego dostali jedynki, skoro tak dużo napisali… Odniosłam wrażenie, że ta powieść jest zlepkiem pomysłów, nie wydrukowanych felietonów, które zostały na dnie szuflady i których szkoda byłoby nie wykorzystać. Był pomysł, są umiejętności, zabrakło jednak ogólnego spojrzenia, które pozwoliłoby zazębić wszystkie elementy książki w logiczna całość.
Karpowiczowi nie można odmówić ogromnej wiedzy, to prawdziwy erudyta i wspaniały obserwator. Bezlitośnie ukazuje schematy i rytmy życia, uszczypliwie diagnozuje rzeczywistość, papkowatość mikroświatów postaci. Niestety za bardzo stara się sam być bohaterem własnej książki, jej numerem jeden…czyniąc z niej podręcznik wiedzy pana K. zamiast dobrej powieści. Totalna bufonada. Można ironizować nieco zgrabniej nie poddając w wątpliwość swojego szacunku dla osiągnięć myślicieli z innych epok – bo to z czego się pan nabija, panie Karpowiczu, pana ukształtowało. Od „mistrza” dostało się Grocholi, Coelho, Freudowi - ogólnie psychologii, mass mediom; Polsce i Polakom dzisiejszej doby, pełnej marazmu, rozstrzelenia, upadku wartości i po prostu upodlenia. Jednak ktoś, kto nabija się z Coelho (za którym nie przepadam), powinien mieć w sobie troszkę pokory, zwłaszcza, że sam nie wypada najlepiej. Czy zabolałaby go parafraza jego własnych słów: „Ludzie czytają Browna i żyją” na „Ludzie czytają Karpowicza i żyją”? Jego powieść jest nieporadna, mimo ogromnego potencjału. Jej gabaryty miały sprawić, że będzie pretendować do roli epopei narodowej XXI wieku? Jeżeli tak, to obawiam się, że jest zbyt mocno osadzona w tu i teraz Polski, by obronić się z upływem czasu. Może nawet stanie się symbolem tego, od czego autor próbuje się odciąć? Aż żal się człowiekowi robi, gdy uświadomi sobie, że pisarz postępuje jak uczniowie, którzy nie są w stanie zrozumieć, dlaczego dostali jedynki, skoro tak dużo napisali… Odniosłam wrażenie, że ta powieść jest zlepkiem pomysłów, nie wydrukowanych felietonów, które zostały na dnie szuflady i których szkoda byłoby nie wykorzystać. Był pomysł, są umiejętności, zabrakło jednak ogólnego spojrzenia, które pozwoliłoby zazębić wszystkie elementy książki w logiczna całość.
Można zachwycać się tym, że książka obala
porządki, mity i symbole. Ale czy deptanie czegoś jest jedyną formą uwypuklenia
wad? Można wejść w polemikę z tym, co już przeswojone i ugruntowane na innym
polu/płaszczyźnie. Sprawia to wrażenie, że i rozważania o sensie życia i
oblanie symboli i mitów jest pozerskie. Jeśli ma być to książka dla ludzi o
otwartych umysłach. To, dlaczego umysł pisarza wydaje się być zamknięty i
przekonany o słuszności swoich racji. Naprawdę można było stworzyć powieść, w
której na nowo zbudowano by mitologię, nie tylko burząc i ośmieszając starą.
Jak już mówiłam, z jednej strony jest ogromna
wiedza, z drugiej rewelacyjny pomysł. Zderzenie nieba, czyli miejsca
zamieszania bogów, jakich kiedykolwiek ludzkość stworzyła, z rzeczywistością
Polski, kraju z promocji, jest niebanalne. Niebo zbudowane na podobieństwo
ziemi, a Bogowie na podobieństwo ludzi, otwiera przed nami nowe perspektywy i
wyobrażenia. Zachęca nas do postawienia sobie kilku pytań: czy to już ostania
prosta do rozpadu wszechrzeczy, do której nieuchronnie dąży każdy przejaw egzystencji,
nawet boskiej? Czy jedyną szansą dla ludzkości i człowieka jest destrukcja,
tylko to da szansę narodzić się światu na nowo? Wymowną odpowiedzią jest
milczący bóg, szef dzielnicy chrześcijańskiej, w zadumie sączący ambrozję w
knajpie w zamkniętym już niebie.
Ale o czym to ja...?
Ale o czym to ja...?
Jest zamaszysty początek, po którym obiecywałam
sobie wiele, potem olbrzymie rozwinięcie i zakończenie na szybko. Chciałabym
się tutaj doszukiwać odniesienia do nici snutej przez Mojry i tego, że „ciach”
nadchodzi w najmniej oczekiwanym momencie, ale chyba w powieści można było
inaczej to zaakcentować. Forma też rozczarowuje (szybko się wyczerpuje), treść
przeładowana jest aluzjami, a język zbyt udziwniony. Zbyt wiele słów, za mało
treści, powoduje, że męczy nas ciągła nimi żonglerka (jakkolwiek dobra by nie
była, jest jej zbyt wiele). Gra znaczeń prowadzi do niejasności i ciężkości
tekstu. To, co ratuje i buduje ciekawy klimat to: miraż wulgarności i lirycznej
delikatności. Porcja groteski, tragizmu i poczucia humoru – nie mogę
powiedzieć, że się nie śmiałam.
Niby dzieje się wiele, ale głównie w głowach
bohaterów ziemskich i w niebie. Poza tym cała akcja rozgrywa się w przeciągu
kilku styczniowych dni. Brakuje napięcia, naiwnie oczekuje się na ciąg dalszy,
porywa nas nurt nudy, narrator przegaduje całą fabułę. Świat jest statyczny
mimo swej dynamiki. Autor zatrzymał czas, spowolnił świat, do granic
możliwości, praktycznie zatrzymując go w miejscu. Coś się dzieje, następuje
stop klatka i te same wydarzenie oglądamy z różnych perspektyw (np. wszystkich
obecnych po kolei i jeszcze dowiemy się, co w tym czasie robi kilkoro sąsiadów
i ludzi w okolicy). Autor rzuca nami w czasie i przestrzeni, zaginając
rzeczywistość – a to już zdecydowanie za dużo.
Nie popłynęłam z autorem, nie dałam się wciągnąć
w świat postaci. Nie jest to książka wybitna. Nie budzi się w człowieku chęć
walki z tą rzeczywistością, którą wykpiwa. Nie ogarnęła mnie Karpowiczomania.
Wciąż widzę niewykorzystany potencjał, bo jeżeli chodzi o efekt to wolę zamknąć
oczy. Przesyt i nadmiar, a nawet niedosyt i niesmak.
Mam nadzieję, że autor jest w stanie odeprzeć
wszelkie zarzuty, ukazując miałkość myślenia czytelników. Że mimo wszystkiego,
czego się doszukałam, gdzieś w treści ukryta jest tajemnica, której nie
odkryłam. Czy siłą pisarza jest to, że drwi również sam z siebie i dlatego tak
trudno jest tę książkę jednoznacznie interpretować? A może to ukryta pod
pozorem, gdy zabawy i kpiny, rozprawa o miejscu dzisiejszych wartości, w życiu
człowieka. A może najważniejszym wyjaśnieniem jest niepozorne, ale przewrotne
zdanie: "Rafał głosił, co napisał, choć nie był
tak głupi, żeby wierzyć w to, co mówił"?
*Okładka akcentuje podział światów, który w
rzeczywistości tkwi w każdym człowieku. Coś jakby mitologiczna telenowela,
scalenie klasyki i kiczu. Składa się na nią: zestawienie dwóch fotografii
starożytnej rzeźby oraz prawie nagich dzieci w okularach przeciwsłonecznych
ustawionych w kręgu naprzeciwko świeczki. Na owej okładce wyraźnie zaznaczono,
że książka otrzymała Paszport Polityki. Z ciekawości sprawdziłam, za co: za
rozmach (to by się zgadzało, poszedł zdecydowanie w ilość), za odwagę (no
dobra, niech będzie), poczucie humoru (o tutaj się w pełni zgadzam) i zaufanie
do czytelnika (chyba za nadzieję, że ten dobrnie do końca J).
Czytliwość:
3/6
Wydanie:
5/6
Okładka:
4/6
Ocena 3,5/6
Autor: Ignacy Karpowicz
Tytuł: Balladyny i romanse
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Wydanie: I
Rok wydania: 2011
Oprawa: miękka
Ilość stron: 580
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Wydanie: I
Rok wydania: 2011
Oprawa: miękka
Ilość stron: 580
Cena z okładki: 29,90 zł
Fragmenty
Anka miała raczej niepospolity i bardzo osobliwy gust
muzyczny, a właściwie – gust bardzo pospolity typu rmf fm i radio zet, choć w
nieoczekiwanym kontekście. Kochała muzykę najgorszej jakości, wtórną źle zaśpiewaną,
zagraną, zaaranżowaną.
Anka wychwytywała każdy fałsz. Cieszyło ją tropienie
twórczej niemoty, nieudanych aranżacji i koślawych fraz. Niekiedy czule mówiła
o swoich ulubionych muzykach: moje debilątka, kto was posłucha, jeśli nie ja?
Kto wytrzyma ten brak talentu? Jestem waszą świętą, pod wezwaniem umpa- umpa,
rym dokładny, jestem wasza aż do dna, dopóki prąd nas nie rozłączy.
Anka nie potrafiła słuchać dobrej muzyki. Stawała się
niespokojna, płakała. Dała sobie spokój. Ludzie czytają Brona i żyją, ja mogę
słuchać Ich Troje lub J. Lo.
Moje imię jest Jezus. Jezus Chrystus, ksywka Ichtys. Jestem
bardzo popularny, od dwóch tysięcy lat na topie. Występuje głównie w Biblii,
która jest obok Hair największym musicalem wszech czasów.
Jestem
bogiem, jednym bogiem. Jestem bramą i drogą. Jestem światłem i zbawieniem.
Jestem pasterzem. Serio.
Nie wiedziałam, czy odnajdę drogę bez błądzenia. Po tym jak
piekło zostało zamknięte, czy też mówiąc precyzyjniej, włączone do nieba, droga
stała się mniej widoczna, a stare przewodniki (najlepszy był ten Danetgo, ale i
ten Michelina nie był zły, patrz tom o Polsce) uległy dezaktualizacji.
Ponadto piekło zawsze było silnie zindywidualizowane, co
oznacza mniej więcej tyle, że każdy byt wybierał i tworzył swoje własne
prywatne piekło, piekiełko. Między innymi dlatego piekło zostało zamknięte. Za
dużo pomysłów. Bardziej opłacało się oddać wszystko pod jurysdykcję nieba, tym
bardziej, że niektóre prywatne piekła okazywały się rajami dla innych.
Utrzymywanie dublujących się struktur nie znajdowało najmniejszego
uzasadnienia. Wybraliśmy niebo. Piekło to przeżytek, skamielina z epoki
wczesnej teogonii. Wyjątek zrobiliśmy dla tych, którzy nabierają Pewności, Że.
Dlatego też obecnie piekło zamieszkiwane jest głównie przez:
filozofów;
kapłanów;
artystów;
fanatyków rozmaitej maści, rasy, wzrostu i wagi;
fałszywych mesjaszów oraz-
kierowców
wymuszających pierwszeństwo na drodze.
Może i erudyta i obserwator, ale zwyczajnie przynudza ^^
OdpowiedzUsuńA ja poszłam w jego ślady hah :)
OdpowiedzUsuń