Komedia romantyczna od rasowego romansu różni się tym, że
koniecznie musi być pogodna, ciepła i zawierać w sobie ładunek humorystyczny. Treści
muszą być niezobowiązujące, bo ich nadrzędny cel to rozrywka. Nie obciążając
czytelnika przymusem zbędnego myślenia, mają rozbawiać i wzruszać. Więc czego
się w sumie spodziewać?
Lauren to oddana pracy, śliczna i zdolna lekarka
(tradycyjnie chodzący ideał), której samotność objawia się w dyskusjach z psem
i samochodem. Ulega poważnemu wypadkowi z którego „wychodzi” martwa, a jednak
żywa. Koniec końców lekarze decydują się na podłączenie jej do aparatury i utrzymywanie
przy życiu. Nikt nie wie o jej bezcielesnych wycieczkach i samotności jako
zjawy, której nikt nie widzi ani nie czuje.
Arthur, właściwie główny bohater książki (tak, tym razem nie
kobieta), to oczywiście przystojny i wzięty architekt - jak mogłoby być inaczej?
Wprowadza się do mieszkania niedoszłej nieboszczki, nie wiedząc, że ma
niezmaterializowaną współlokatorkę. Gdy znajduje ją w swojej szafie, nie wierzy
w jej zwariowaną historię o tym, że jej ciało jest teraz gdzie indziej, a ona
sama jest duchem. Zauroczony, jak to facet, daje się jednak namówić na
wycieczkę do szpitala i przekonuje się na własne oczy, że dziewczyna mówi
prawdę. Postanawia jej pomóc, chce z powrotem połączyć jej duszę z ciałem –
przecież tylko on ją widzi i słyszy, więc tylko on może
tego dokonać. To musi być przenaczenie... - nieubłaganie ciśnie się na usta. Oczywiście zakochują się w sobie bez pamięci i są gotowi wszystko
dla siebie poświęcić. Arthur rzuca pracę w diabły i wchodzi nawet w konflikt z prawem.
Nikłe szanse na to, że Lauren obudzi się ze śpiączki, skłaniają lekarzy do
podjęcia ostatecznej decyzji i dokonania eutanazji. Łóżka w szpitalu są w końcu
drogie i szkoda ja marnować dla kogoś, kto nie ma szans na wyzdrowienie - to
jedyny wiarygodny element historii. Arthur podejmuje heroiczną walkę o życie
ukochanej, posuwając się nawet do porwania jej ciała ze szpitala. Policja
szybko wpada na jego trop i odbiera mu ukochaną, reszty można się domyśleć.
Od słodyczy wyciekającej z tych postaci, aż mi się kartki w
książce posklejały. Paradoksalnie Ciastek ze Shreka miał więcej charakteru niż te keksowe wydmuszki. Poza tym
ich mądrości i filozofie życiowe mają w sobie tak zawrotną głębię, że nie
wiadomo, czy chwytać się za głowę z rozpaczy, czy za brzuch z powodu mdłości. Śledztwo
doświadczonego policjanta w wykonaniu Levy to kpina, tylko nie wiem czy ze
stróża prawa, czy z czytelnika. Po prostu żywa karykatura wymiaru
sprawiedliwości. Umorzenie śledztwa z powodu braku typowych dla psychopaty
objawów u Arthura – po prostu
rozbrajające i naiwne do bólu. Zachowanie synka, po śmierci matki, również
pozostawia wiele do życzenia, bo ten myśli i mówi, jakby miał co najmniej ze
sto pięćdziesiąt lat. Poboczne wątki też są mocno naciągane i powodują
niepotrzebne dłużyzny. To książka o dwójce ludzi i wprowadzanie postaci
pobocznych, które mają do powiedzenia więcej niż dwa zdania, tak ni stąd ,ni zowąd,
niepotrzebnie naciąga fabułę. Najgorsze, co pisarz mógł wymyśleć i umieścić w
treści, to scena "miłosna" pomiędzy człowiekiem a duchem. Zwłaszcza w momencie, gdy
ciało głównej zainteresowanej leży w pokoju obok. Czy współżycie z duchem to
odmiana nekrofilii? To ma w ogóle jakąś nazwę? Dziwią również listy od matki do
Arthura. W ogóle, czy to co jest w nich zawarte jest tym, co chce się komuś powiedzieć
zza grobu? Jeśli wam wystarczy sił, oceńcie to sami.
Taki już "urok urokliwej" komedii romantycznej: nie można brać
jej na serio. Napięcie jest sztuczne i budowane naiwnie, bo od początku wiadomo,
do czego zmierza autor. Dlatego pozytywnym (chociaż jeden pozytyw!)
zaskoczeniem jest brak oczywistego happy endu. Również zbyt wyidealizowane
przez autora zostały relacje międzyludzkie: między rodzicami i dziećmi,
kobietami i ich mężczyznami, szefami i podwładnymi. Szkopuł w tym, że to o to
chodzi w tego typu historiach. Nie o prawdę, lecz o wykreowanie świata, jaki
chcielibyśmy widzieć, bez jego codziennych problemów i trosk. A gdyby to była
prawda, świat byłby cudownym, lukrowanym miejscem…A gdyby to była prawda… mam
nadzieję, że w tym domku z piernika znalazłaby się jakaś charakterna czarownica…
Ekranizację powieści zajął się sam Steven Spielberg.
Oczywiście w kinowej wersji – Jak w
niebie - bez happy endu się nie
obyło. Wycięto również pewnie nieszczęsne sceny, kończąc perypetie na porwaniu
ze szpitala. I chwała reżyserowi za to.
Może to wina tłumaczenia, a może autor ma fatalny, jak dla
mnie, styl budowania dialogów. Totalny miszmasz: część dialogów rozpoczyna się
od myślników, nagle wypowiedzi zostają wplecione w narrację, po czym znów są
wrzucone w myślniki. Trudno się połapać i ciężko się to czyta. W sumie nie
wiadomo też, z czego się śmiać. Są niby gry słowne i komizm sytuacyjny, ale
sztuczne przez co mało zabawne. Okładka również nie porywa. Nie wiem czy mam
ochotę oglądać zdjęcie pleców i kobiecego półtyłka, ani to nie pasuje do
treści, ani to ładne. Kropką nad „i” jest okołowydawniczy bałagan tytułowy. Tę
samą pozycję Albatros wydał pod tytułem: Jak
w niebie, a Książka i Wiedza jako: A
jeśli to prawda.
Podsumowując: słodko, płytko i nijako. Jednak, jeśli kogoś
chwytają za serce komedie romantyczne i lubi ich specyficzny klimat, to mimo
wszystko, życzę miłej lektury.
Czytliwość:2/6
Wydanie: 3/6
Okładka: 1/6
Ogólnie: 2/6
Wydanie: 3/6
Okładka: 1/6
Ogólnie: 2/6
Autor: Marc Levy
Tłumaczenie: Z franc. Przeł. Ewa
Cieplińska
Tytuł: A gdyby to była prawda…
Tytuł oryginalny: ET SI C’ETAIT VRAI…
Wydawnictwo: Świat Książki
Wydanie:
Rok wydania: 2003
Oprawa: twarda
Ilość stron: 208
Cena: 28,90 zł
Fragmenty:
Widzisz, kiedy robisz dokładne kalkulacje, analizujesz wszystkie za i przeciw, to właśnie na tym upływa ci życie i nic się w nim nie dzieje.
Chłopczyk złożył list i wsunął go do kieszeni. Pocałował matkę w lodowate czoło. Przeszedł przez bibliotekę, dotykając palcami grzbietów książek. „Kiedy mama umiera, to jakby spłonęła biblioteka” – zwykła mówić.Wyszedł z pokoju zdecydowanym krokiem, tak jak go uczyła: „Mężczyzna, który odchodzi, nie powinien nigdy oglądać się za siebie”.
Arthur poszedł do ogrodu, w powietrzu czuć było łagodną rześkość porannej rosy. Skierował się prosto do rozarium i przyklęknął.
- Ona odeszła, już nie przyjdzie przyciąć wam gałązek – powiedział. – Gdybyście mogły to wiedzieć i zrozumieć… Mam wrażenie, jakby na moje barki zwalił się straszny ciężar…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz