Miałam ochotę przeczytać rozluźniającą książkę, przy której się trochę pośmieję. Zaufałam wydawcy, zaufałam opiniom. Zwiodła mnie okładka i wyraźne parodystyczne nawiązanie do znanej powieści. Szczerze żałuję. Nikt nie zwróci mi czasu poświęconego na lekturę.
Po kilku pierwszych stronach czytanie stało się dla mnie
horrorem, uświadomiłam sobie bowiem, że muszę dobrnąć do zakończenia.
Przerażająca świadomość. Dosłownie czołgałam się przez kolejne strony w
koszmarnych bólach, od czasu do czasu wpełzając na minę, która rozrzucała
wokoło umartwione członki mojego ciała.
To co dawało mi siłę by na powrót się pozbierać, to fakt, że
tłumacz dał radę i dobrze wykonał te niewątpliwie niewdzięczne zadanie. Sądzę
jednak, że mógł nie oszczędzać czytelników i nie łagodzić podtytułu,
zostawiając go takim jakim jest w oryginale: Kłamliwa dziwka w szafie. Może wtedy niektórym włączyłaby się
czerwona lampka w głowie i nie kupiliby książek swoim pociechom? Bo z całą
pewnością książka dla dzieci to nie jest, lecz raczej jak sugeruje autor dla
„dziecinnych”. Czyli takich dorosłych, których bawi fekalne poczucie humoru
wypływające z zapchanego klozetu.
Autor – łaskawca - informuje nas o wykorzystaniu w książce Cenzorwizji – dzięki której brzydkie wyrazy nie będą widoczne. Świadomość, że po książkę sięgną pewnie młodociani fani Narnii, hamuje nieco jego np. lubieżne i analne zapędy językowe. Cenzorwizja ma zabezpieczyć niewinne oczy czytelnika przed zobaczeniem tego, czego nie powinien zobaczyć – w tej sytuacji uważam, że mechanizm nie funkcjonuje sprawnie, ponieważ większość tekstu powinna być niewidoczna.
Nazwisko twórcy owej tortury nieprzypadkowo budzi
skojarzenia z popularną papką dla niemowląt. Fakt ten jest najlepszym
komentarzem do tej książki. Łudzimy się, że kupujemy coś zdrowego i smacznego,
lekkostrawnego, jak zapewniają reklamy, czyli ulegamy dobrze rozkręconej
kampanii ogłupiającej. Gdy już odkręcimy słoiczek i dostaniemy w twarz
skumulowaną pod nakrętką wonią, zaczyna się nam robić niedobrze na myśl, że
będzie to ktoś musiał zjeść. Niestety - zdrowe – więc bezlitośnie pchamy w
niewinne dziecię zjadliwą papkę, ogólnie wywołując na jego buźce kwaśne
grymasy. Zjadliwy posmak pozostaje na długo. Dokładnie tak samo jest z parodią Opowieści z Narni.
Blarnia Gerbera niewiele ma w sobie z magicznej krainy, mimo to autor kurczowo trzyma się szkieletu pierwowzoru. Czwórkę rodzeństwa: Picię, Zuzkę, Ediego i Wygódkę o sugestywnym nazwisku Perversie poznajmy w momencie, gdy zostają oni wypożyczeni przez rodziców do eksperymentów medycznych, które przeprowadza Zły Profesor. Najmłodsza z pociech o nieszczęsnym (dla autora) przydomku Wygódka, ze względu na podobieństwo do pakistańskiego właściciela sklepu tytoniowego, przyrodnia siostra pozostałej trójki, szukając konia w szafie trafia do Blarnii. Koniec końców trafiają tam wszyscy i postanawiają zawładnąć krainą pełną, równie jak oni, pokręconych mieszkańców. Dokładnie jak w oryginale Edi spotyka Niemałą Czarownicę (która poprzez zwiększanie swoich gabarytów, powiększa swoją strefę wpływu, nie pogardzi więc ucztą w postaci równoległego świata), Wygódka spotyka pionowego fauna Tumana, który jako jedyny faun prawiczek jest zagrożony utratą certyfikatu. Bobry, a właściwie bobrzyce lesbijki, wychowujące dzieci z drewna, doprowadzają naszych antybohaterów do Astmy. Spotykają także Mikusia, bezrobotnego pijaczynę, od którego otrzymują ciekawe dary, np. Picia dostaje gumową kość, którą zabija Wściekłego Warka (yorka nie wilka). Jest i spotkanie przy Kamiennej Wannie, koniec wiecznej zimy spowodowany kłopotami Czarownicy z Urzędem Skarbowym, Tandetna i Tandetniejsza Magia oraz uśmiercenie wstydem Astmy.
Dzieci określone są mianem córek i synów Atoma i Steve’a, czyli pary homoseksualnej, która zastąpiła Adama i Ewę, trochę na złość przeciwnikom małżeństw tej samej płci. Ogólnie cała czwórka dzieciaków jest obarczona niezidentyfikowaną, ciężką chorobą psychiczną. Wygódka natomiast jest przykładem nie tylko ociężałości psychicznej ale i motorycznej, co objawia się w jej zdolnościach samodestrukcyjnych. Bohaterowie oryginału ociekali słodyczą i patosem, ale uczynienie z nich nierozgarniętych, tępych półgłówków, wrzuconych w kocioł żałosnych i idiotycznych (nieśmiesznych) sytuacji jest po prostu niesmaczne. Pisarz ma ewidentny pociąg do fekaliów, wszelkich możliwych płynów ustrojowych, bezpodstawnej przemocy…Zdecydowanie nie chcę się dowiedzieć, jak funkcjonuje umysł tego człowieka.
Na plus „dzieła” przemawiają pojawiające się liczne odniesienia do innych utworów. W poskromieniu rodzeństwa, Profesorowi, pomaga gosposia Makbet, zmywająca usilnie niewidzialną krew z rąk. Oprócz tego mamy peron 9 i ¾ , faun odgrywa Króliczka z Alicji w Krainie Czarów (za co zastaje upominany i nastraszony prawami autorskimi). Blarnia tak w ogóle graniczy z Oz, Śródziemiem i Bujdostanem. Gerber wykorzystuje również przesąd, w który wierzy mama Ludwiczka - koty liżą masło, i jak pamiętamy, można od tego umrzeć (gdy się owe masło zje po kocie). Niemała Czarownica, swoją różdżką na baterie zamienia mieszkańców krainy w rzeźby z lukru, które częściowo, m. in. biedny Tuman, zostają skonsumowane przez Ediego. Nie sposób nie skojarzyć tego motywu z Jasiem i Małgosią.
Pod koniec książki (ale jakie są realne szanse, że ktoś tam dotrze?) zauważamy, że Gerber jest jednak rasowym parodystą, ma wyczulony zmysł obserwacji, potrafi wychwytywać absurdy naszej rzeczywistości i wpleść je (tak wpleść!! I to subtelnie!!) w treść parodii. Mamy liczne odniesienia do kondycji chrześcijaństwa i chrześcijańskich wartości (wyznawcy Astmy to prymitywna, agresywna banda, hołdująca podziałom i bogactwu materialnemu), ludzkiej natury i jej ograniczeniach (władza, walka, siła), mechanizmów władzy, potędze manipulacji. Symboliczna ślepota mieszkańców Blarnii, ukazuje, jak trudno jest zobaczyć prawdę, którą ma się pod samym nosem, jak trudno jest zrozumieć bezpośrednie przesłanie Astmy, bez zbędnych interpretacji. Astma, mały sierściuch, to zdecydowanie najlepiej skonstruowana i najsympatyczniejsza postać w książce. W akcie desperacji przybiera postać kota, by nieść swoje przesłanie pozbawione przemocy. Jako lew budziłby bowiem respekt, ale i skłaniałby do zabijania, czym się brzydzi. Nikt go nie rozumie, jest załamany i zmęczony ciągłymi zmartwychwstaniami, które nikogo niczego nie uczą. Nawet dzieci szantażują go zdjęciami z kąpieli….i świat nadal stoi w miejscu.
Jest w tej książce parę scen działających na wyobraźnię w
kojący sposób, nawet budzących uśmiech na ustach. Ale jest ich zbyt mało, można je
policzyć na palcach jednej dłoni. Parodia powinna być błyskotliwa, pełna trafnych
uwag, nawiązań, zdrowego szyderstwa.
Zamiast tego, to co nam zaoferowano jest żałosne, wulgarne i
płytkie. Po prostu przeładowany bełkot. Autor nie odpuszcza nawet jednego
akapitu, każda strona jest napuchnięta od przegięć, każda jest najeżona absurdami. Łatwo się domyślić, że taka ilość jest męcząca. Czytając musimy skupiać się na każdej scenie z
osobna - jej absurdach - przez co umyka nam treść jako całość. Poza tym autor próbuje nawiązać więź z
czytelnikiem poprzez ciągłe komentarze odautorskie, które pewnie w zamierzeniu
miały wywoływać salwy śmiechu. Błędy logiczne tekstu zaznacza sam, np. rodzeństwo
upomina Wygódkę, że akurat w tej scenie jest nieprzytomna, więc nie powinna się
odzywać. Z książki dowiadujemy się np. że „ten bajzel” ma mieć określoną liczbę
stron według wydawcy, więc autor popędza bohaterów by robili, to co trzeba i
jak najszybciej zakończyli swoje przygody np. upomina Ediego by wszedł do
szafy, a nie skakał przez okno. Na dokładkę Wydawnictwo MAG pokusiło się o
trochę literówek, co jest wspaniałym ukoronowaniem i dopełnieniem treści.
Nie jest dla mnie obrazoburstwem parodiowanie jakiejkolwiek książki. Nie ma takiej świętości, której nie można by zdrowo obśmiać. Trzeba to jednak zrobić umiejętnie. W ten sposób, można stworzyć zupełnie autonomiczne dzieło, godne uwagi i zapamiętania. Dlatego nie mam do Gerbera pretensji o to, że sparodiował Narnię, ale o sposób, w jaki to zrobił. Kompletnie bez ładu i składu. Zdecydowanie lepiej na tym tle wychodzą zombiowe mashupy. Gnijące Żywe Trupy w tym wykonaniu mają przynajmniej jakiś polot i sens. Opowieści z Blarni to zapis jakiegoś chorego, pokręcanego zjazdu naćpanego nastolatka. To, że napisze się kilka słów o cyckach, gównie i prochach, nazwie się Mikołaja - Cipołajem, wykropkuje się wulgaryzmy, nie uczyni z jakiegoś tekstu dobrej parodii.
Nie porywa, a męczy,
nie bawi, ale zohydza. Polecam tylko
tym, którzy dosłownie chcą zabić czas.
Czytliwość:2/6
Wydanie: 4/6
Okładka: 4/6
Ogólnie: 2/6
Wydanie: 4/6
Okładka: 4/6
Ogólnie: 2/6
Autor: Michael
Gerber
Tłumaczenie: Jacek
Drewnowski
Tytuł: Opowieści
z Blarnii. Lewa Ladacznica i Stara Szafa
Tytuł oryginalny: The Chronicles Of Blarnia: The Lying
Bitch In The Wardrobe
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2006
Oprawa: miękka
Ilość stron: 246
Cena: 25,00 zł
Fragment:
Fragment:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz