02 kwietnia 2014

Nad brzegiem Tamizy stałam i śmiałam się i śmiałam…. /Trzech panów w łódce (nie licząc psa - Jerome K. Jerome)/ DKK

Trudno mierzyć się z klasyką. Wiadomo, że na nas współczesnych, dziełko Jeroma nie zrobi takiego wrażenia, jak wywoływało pod koniec XIX wieku, gdy powstało. Ocenianie, więc powieści wydaje mi się niewłaściwe i nie zdecyduję się na ten krok. Niech przestrogą dla chętnych temu, będzie fakt, że mimo, iż krytyka nie przyjęła powieści z otwartymi ramionami, to czytelnicy zareagowali na nią wręcz odwrotnie. O ogromnym sukcesie i nieskromnym uroku tej krótkiej historii świadczy również fakt, że NADAL się ją drukuje (mój egzemplarz został wydany w 1999 roku). Poza tym książka stała się inspiracją np. dla Connie Willis, która w swojej powieści "Nie licząc psa" doprowadziła do spotkania swoich bohaterów z bohaterami Jeroma, podobnie jak on, swoją książkę utrzymała także w atmosferze pogodnego absurdu. "Trzech panów w łódce..." nie jest bynajmniej dziełem wybitnym. To przyjemna, wprawiająca w dobry nastrój pozycja na leniwe, letnie popołudnie, w której autor obśmiewa „to i owo” z otaczającej go rzeczywistości.


Fabuła powieści skupia się na opisie autentycznie zabawnej przygody. Typowo angielskie przywary, mody i obyczaje minionej epoki to dla nas swoiste „pocztówki” z przeszłości, które pozwalają nam spojrzeć na świat z innej perspektywy… W celach zdrowotnych trójka przyjaciół wybiera się na dwutygodniową wycieczkę w górę Tamizy. Podróż odbywa się „na wiosłach”, a raczej „na holu”, bo bohaterowie się nie przemęczają. Panowie nie do końca zdają sobie również sprawę z tego, na czym taka wyprawa polega. Poza tym niewiele wiedzą o sprawach życia codziennego, by bez przeszkód dać sobie radę z obieraniem kartofli, tłuczeniem jajek, otwarciem puszki ananasa…Każda czynność w ich wykonaniu to heroiczna walka z przeważającym liczebnie wrogiem. Już same planowanie wycieczki, trwało wieczność i przypominało przygotowania do wyprawy w kosmos - co najmniej! Przytłaczająca jest zwłaszcza ilość rzeczy, które na pewno się przydadzą i które trzeba zabrać ze sobą. Podsumowując: miał być dwutygodniowy, przyjemny rejs łódką, a był szereg katastrof – mniejszych i większych.

„Było nas trzech, w każdym z nas inna krew…” - chciałoby się zanucić o podróżnikach, ale w łódce znaleźli się: Jerzy, Harris, Jerome i…Montmorency. Ten ostatni, foksterier, ma charakteru za całą czwórkę, jednak i jemu przychodzi ponosić klęski, a to w starciu z czajnikiem, a to ogromnym, starym kocurem. Jednak w tym psiaku tkwi coś z rasowego maniaka-mordercy i tylko on nie jest hipochondrykiem. Za to Jerome jest w stanie znaleźć u siebie każdą chorobę – oprócz puchliny kolan, która go bezczelnie (!) ominęła, gdyż cierpią na nią często klęczące służące. Cóż by biedny zrobił w dobie Internetu, gdy można na podstawie kichnięcia zdiagnozować u siebie każdą chorobę świata, a najczęściej guza mózgu? Wybujała wyobraźnia naszej trójki, skłania ich do nadawania rzeczom błahym wielkiego znaczenia – co czyni ich w naszych oczach zabawnymi (Autor oczywiście bez pardonu wyolbrzymia ich zachowania, potęgując komiczny efekt). Ich wyobrażenia nie przystają do rzeczywistości, która rozkłada ich na łopatki swoją zwyczajnością. Ich mania wielkości, przekonanie o własnej nieomylności i doskonałości, a przy tym brak elementarnej błyskotliwości umysłu, są rozbrajające i trochę straszne…
Zwłaszcza, że odkrywamy ich typowo dżentelmeński, i całkiem serio, stosunek do pracy: Stale odnoszę wrażenie, iż robię więcej, niż powinienem. Nie znaczy to, że mam wstręt do pracy – proszę dobrze mnie zrozumieć. Lubię pracować, a nawet palę się do roboty. Praca tak mnie urzeka, że mogę całymi godzinami siedzieć i patrzyć na nią. Lubię mieć ja przy sobie – na samą myśl o rozstaniu serce mi pęka z żalu […] Nie potrafię siedzieć spokojnie i patrzeć, jak ktoś tyra za dwóch. Muszę wtedy wstać i pilnować roboty, krążyć wokół tytana pracy z rękami w kieszeniach i udzielać mu wskazówek. Taką już mam czynną naturę.
Ku przerażeniu odkrywamy również, że metroseksualizm to wcale nie jest wymysł naszych czasów: Rzeka daje duże pole do popisu tym, którzy lubią się dobrze ubrać. Jest to rzadka okazja, kiedy m y, mężczyźni możemy pokazać, że znamy się na kolorach. Uważam, że z tej próby dobrego smaku wychodzimy z honorem – mówię to przede wszystkim we własnym imieniu. Osobiście lubię mieć coś czerwonego na sobie - czerwonego i czarnego. Wiadomo, że mam włosy złocistokasztanowe. Jest to - jak mówią  - odcień wcale niebrzydki i kolor ciemnoczerwony pięknie z nim harmonizuje. Do tego - śmiem stale to twierdzić - świetnie pasuje krawat bladoniebieski, buty ze skóry rosyjskiej i czerwona jedwabna szarfa wokół talii - znacznie lepiej wygląda niż pasek do spodni.

http://artyzm.com/obraz.php?id=10907
Nasz cudowny Jerome, ta kwintesencja angielskiego dżentelmena, jako narrator umila nam czas dzieląc się swoim sposobem postrzegania świata, poprzez liczne anegdoty i dygresje. Bohaterowie zostają skonfrontowani z różnymi sytuacjami, na które, jak już pisałam, nie są przygotowani. Zdaje się, że złośliwy pech ich sobie upatrzył i celowo nęka. Nie jest to jednak lektura bezrefleksyjna, ani zwykła komedia pomyłek o satyrycznym zabarwieniu. Ta książka jest o czymś. Chociażby wątek topielicy jest takim budzącym z pogodnego odrętwienia pstryczkiem w nos. Na tle jej historii, uśmiech związany z postawami bohaterów nieco nam „opada”. Zdajemy sobie sprawę, że czasy wiktoriańskie miały też drugie oblicze. Zestawiamy przez chwilkę: banał życia naszej trójki, kontra mroczny los biedniejszej części społeczeństwa. Arkadyjskość Tamizy zostaje w mgnieniu oka przełamana, tak zgrabnie, niezauważalnie - po mistrzowsku. W końcu to rzeka, a rzeka jest jak życie – musi mieć meandry, wiry, musimy się spotkać z mylącymi prądami…a poza tym każdy z nas, jest taki sam i przecież: Niczym się nie różnimy od trawy, którą koszą, pchają do pieca i suszą.

Ten (tylko w zamierzeniu) przewodnik turystyczny po miejscowościach na brzegach Tamizy, to książka czarująca i prosta. To pochwała posiadania CZASU WOLNEGO (A co to tak naprawdę jest? Czy ktoś TO ma?). My, współcześni, wiosłujemy zachłannie do kolejnych celów, miotamy się od brzegu do brzegu i kręcimy w kółko. Wiosłujemy na czas, a i tak zawsze jesteśmy spóźnieni…Ta książka to lekcja o zapomnianej sztuce: bycia w danej chwili, tu i teraz - prawdziwie. O zwykłym „trwonieniu” czasu (i dlaczego ma to współcześnie taki negatywny wydźwięk, DLACZEGO?!), którego nie musi wypełniać żaden napięty harmonogram, ani sprawy postawione na ostrzu noża. Zazdrośćmy na zdrowie bohaterom: tej łódki i fal, a nawet deszczu…

Niech lektura tej książki, będzie pierwszym małym krokiem zrobionym ku spokojniejszemu życiu. Zaszalejmy i oderwijmy się – tak po prostu. Powodzenia w tym - sobie i wszystkim - życzę.

Autor: Jerome K. Jerome
Tytuł: Trzech panów w łódce (nie licząc psa)
Tytuł oryginalny: Three Men in a Boat (To Say Nothing of the Dog)
Tłumaczenie: Kazimierz Piotrkowski
Wydanie: II
Wydawnictwo: CiS
Rok wydania: 1999
Oprawa: miękka
Ilość stron: 237




1 komentarz:

  1. Czytałam dawno temu i pamiętam, że było to BARDZO śmieszne. A ja uwielbiam angielski humor. Czuję się zachęcona do powtórnej lektury! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...