Klątwa Jessabelle to klimatyczny horror - takie
nastrojowe ghost story - o rodzinnej tragedii z VooDoo w tle (przez co
kojarzy mi się nieubłaganie z Kluczem do koszmaru). I mimo mojego całego marudzenia,
którego się za chwilę na waszych oczach dopuszczę, zaznaczam na wstępie, że:
film ogląda się dobrze, przyznaję, że całkiem miło spędziłam te 1,5 godziny.
Jest w tej produkcji coś, co mi się zwyczajnie podoba. Po pierwsze zaskoczenie.
Owszem, człowiek zazwyczaj się go w horrorach spodziewa, ale naprawdę rzadko
reżyserowi udaje się tak poprowadzić fabułę, by widz niemal do samego końca nie
przewidział jaką formę przybierze owo zaskoczenie. W tym konkretnym przypadku
się to udało, a to niewątpliwy plus. Po drugie: atutem filmu jest również jego
senna atmosfera, która pozwala w spokoju zachwycać się dopieszczonymi,
pojedynczymi ujęciami. Znalazła się wśród nich prawdziwa perełka, która mnie
urzekła – ukazująca nieco impresjonistyczny obraz zawisłej tuż nad taflą
jeziora mgły. Piękne, delikatne, oniryczne, a nawet ośmielę się powiedzieć, że
magiczne. Doświadczyłam swoistego satori podczas tych kilku sekund.
Film zaczyna się mocnym akcentem –
wypadkiem, w którym ginie chłopak Jessabelle (najlepiej
zagrana postać – aktor, Brian Hallisay, nie mógł niczego zepsuć, bo zginął w czwartej minucie). Ta, unieruchomiona i bez środków do
życia, nie ma się gdzie podziać i wprowadza się do ojca. Właściwie nie zna
człowieka (Dawid Andrew), bo ten po śmierci jej
matki, oddał ją na wychowanie ciotce. Już na pierwszy rzut oka widać, że wesoło
nie będzie. Układ jest mało obiecujący. Zwłaszcza, że w owym domu przebywa
również "nadprzyrodzona obecność", nie mająca oczywiście dobrych
intencji. Jessie stanowi idealny cel: bezbronną kupkę nieszczęścia na wózku
inwalidzkim. Niestety, jak się okazało, kupkę mało utalentowaną – ale o
poziomie aktorstwa będzie za chwilkę.
Poza mocnym akcentem na początku i
ciekawym, zaskakującym zakończeniem niewiele się dzieje. Akcja jest apatyczna.
Chociaż trzeba przyznać, że druga połowa filmu zaczyna się momentami lekko
rozkręcać. Nie
jest to jednak wina fabuły, która
możecie mi wierzyć jest naprawdę intrygująca. Sceny, które miały
przerazić może i by przeraziły, gdyby aktorka grająca Jessabelle potrafiła
pokazać, że się boi...Ta nieco anemiczna dziewczyna nadaje się do romansów:
robienia dzióbków przed lustrem i maślanych oczu do każdego napotkanego
przystojniaka. Wyrazu twarzy pewnie nie zmieniłaby nawet wtedy, gdyby Jigsawa (Piła) odżynał jej nogi wyszczerbioną piłą.
Niestety odtwórczyni głównej roli (Sarah Snook) nie potrafi sprawić, że widz
wczuje się w dramat postaci, popatrzy na świat z jej perspektywy. A materiał
był przecież idealny. Uwięziona na parterze domu – przy czym, jakby dla
kontrastu, zjawa hula sobie gdzie chce –
mogła stworzyć kreację dziewczyny duszącej się w zamknięciu. Zamknięciu
podwójnym: nie ma możliwości swobodnego badania przestrzeni wokół siebie, w
której nota bene czuje się wyobcowana, oraz uczucia zamknięcia we
własnym ciele, które odmawia jej posłuszeństwa. Dorzucając do tej
klaustrofobicznej otoczki przeżytą traumę i lęki, uzyskujemy w efekcie
samograja - nasycone emocją kino. Niestety Sarah Snook nie wykorzystała
potencjału, który scenariusz dawał jej na tacy. Widz, patrzy więc jak ta
śliczna dziewczyna o porcelanowej urodzie, zawala swoim drewnianym aktorstwem,
scenę za sceną. Właściwie, to męskiej części widowni zostaje tylko czekać, aż z
wyeksponowanego dekoltu wyskoczy co nieco. Ale niestety drodzy panowie, nic
takiego nie następuje, trzymają się chyba na klej.
Trudno mi w kontekście tej historii
pisać o mierzeniu się głównej bohaterki z żałobą. Gdzie rozpacz po stracie
narzeczonego i dziecka?
Bohaterka z nienagannym makijażem i fryzurą mogłaby stać się żywą reklamą
lakieru do włosów. Nieważne czy leży w szpitalu, czy wstaje po zarwanej nocy -
wygląda nieskazitelnie. Nachodzą ją w nocy koszmary, po których normalny
człowiek nie wiedziałby, jak się nazywa, a ona rano roztacza wokół siebie aurę
spokoju i świeżości, bez worów pod oczami, ale za to promiennym uśmiechem na
ustach. Nurtuje mnie też jedno pytanie: kiedy ona nakłada tę szminkę????!!!!!
Na pogrzebie (nie zespojleruje czyim, napiszę tylko, że osoba ta ginie w
strasznych okolicznościach i to na jej oczach) wygląda jakby wróciła właśnie ze
SPA i zrelaksowana uprawia flirtu-flirtu z eks-chłopakiem. Zdaję sobie sprawę z
tego, że nie o to w takich filmach chodzi, ale w tym konkretnym wypadku
odrealnienie życia osoby na wózku, aż kłuje po oczach. Przez kilka tygodni (?),
podczas okresu rekonwalescencji raz była u niej fizjoterapeutka (albo
pielęgniarka), aż raz się kobieta kąpała (w ubraniu na dokładkę) i w ogóle nie korzysta z toalety!! I
pomimo tego wszystkiego wciąż wygląda nieskazitelnie. Trochę wypadałoby
uwiarygodnić to i owo.
Nasza ”Miss Luizjany” musi oczywiście
wesprzeć się na silnym męskim ramieniu, bo jak to bezbronna kobietka nie może
poradzić sobie sama. Jej
rycerz na białym koniu – Preston (Mark Webber) czuje się oczywiście w obowiązku
otaczać ją opieką i...rozwieść się z żoną. Litości!! Ten mizerny wątek
zapowiadający romans jest zupełnie niepotrzebny.
Drugą najlepiej odegraną postacią -
po nieżyjącym narzeczonym - jest matka Jessie (o ironio - ta też nie żyje). Kate (Coelle Carter),
poznajemy, gdy Jessie odtwarza kolejne kasety video. Początkowo sielankowe,
pogodne i pełne uśmiechu nagrania, z czasem przeradzają się w złowieszczy,
ponury zapis. Nie wiemy czy
kobieta ta naprawdę ma umiejętności, paranormalne czy jej zachowanie wynika z
postępującej choroby. A może jest opętana? Dzięki tej niejednoznacznej,
enigmatycznej postaci odczuwamy podświadomie narastający niepokój,
atmosfera staje się duszna,
niepokojąca….niemal namacalnie czujemy złowieszczą, czarną magię. Magię VooDoo. Jest to bez wątpienia jeden z najbardziej
wciągających aspektów filmu. Odtwarzane kasety mają także
niebagatelny wpływ na stopniowanie napięcia na ekranie. Bohaterką, która najwyraźniej nie da sobie w kaszę dmuchać i
której daleko do mimozy, jest owa tajemnicza "obecność" (jak się
łatwo domyśleć: też niezbyt żywa). Taka iskierka pobudzająca czujność i mile
elektryzująca widza. Niedbałość scenografów o szczegół każe nam przypuszczać,
że to ona z nudów przez te wszystkie lata sprzątała w zaryglowanym pokoju. Bo,
gdy Jessie wprowadza się do pokoju matki, nie ma tam nawet paprocha... I wiecie
co? Też bym się wściekła, że mi ktoś zaczyna brudzić w salonie, w którym latami
dbałam o porządek.
Napięcie w Klątwie...
zbudowane zostało mało konsekwentnie. Momentami wydaje się, że za chwiluńkę,
już za sekundę zacznie się coś dziać i będziemy odtąd siedzieć jak na
szpilkach. Próżne nadzieje:
napięcie jak się szybko pojawia, tak równie szybko też opada. Jeden z
niewykorzystanych momentów, to ten w którym para bohaterów wyrusza na mokradła,
zbadać tajemnicze błyski. Ich wyprawa bardziej przypomina sielankową wycieczkę damy i kawalera
(aczkolwiek bez przyzwoitki) z czasów wiktoriańskich, niż scenę z horroru.
Brakuje tylko parasoleczki i falbanek. Motyw z czymś, co się z owego mokradła
wyłania – też marniutki, właściwie bohaterka piszczy pro forma, bo wypada się
damie przerazić i drzeć (cud, że nie mdleje). Widz na pierwszy rzut oka wie, że
to nic takiego i czeka aż bohaterka skończy wydziwiać. Liczyłam, że ciśnienie
podskoczy mi w momencie, gdy bohater postanawia po to COŚ wejść do wody, bo to
tylko odwraca uwagę od prawdziwego zagrożenia. Ale nie.....Akcja wydaje z
siebie rozpaczliwy, nieprzerwany sygnał EKG rejestrujący zgon pacjenta.
Podobnie z zakończeniem. Kobieto stajesz w obliczu ostatecznego i nie histeryzujesz,
nie panikujesz, nie wyrywasz się....mało efektowne mimo całego potencjału i
zaskoczenia. Ziiieeew.
Kevin
Greutert z uporem
maniaka kręci horrory. Nie jestem pewna, czy jego nazwisko jest dobrą
rekomendację dla filmu (taki paradoks). Owszem nakręcił Piłę, ale: Piłę VI i Piłę 3D –
tak tak - to ten gościu, który popsuł serię kochani. Nie ma się więc czym
ekscytować. Ze skojarzeń dalszych i bliższych: Klątwa Jessabelle
przypomina mi nastrojem Dom diabła. W tym o niebo lepszym filmie
piorunowała nas głównie stylizacja. Posiadłość i zalegająca w niej cisza
naprawdę przerażała. Oglądałam ten film napięta jak struna. No i na końcu
doczekałam się przyzwoitego łubu dubu i walki o przetrwanie. W Klątwie... tego zabrakło.
Mocną stroną filmu Grauterta jest
osadzenie akcji na odludnych, wywołujących przygnębiające skojarzenia bagnach
Luizjany. Dom usytuowany tuż
nad brzegiem jeziora straszy ponurymi pomieszczeniami. Zdaje się wraz z
zamieszkującymi go aberracjami czekać w uśpieniu, hibernacji na spełnienie się
klątwy. I mimo iż, film nie wgniata w fotel, to stanowi przyjemne widowisko.
Zarówno podkład muzyczny, jak i zdjęcia robią wrażenie. Intryga kończy się
zaskakująco i z nawiązką wynagradza „nicniedzianie się” przez 90 minut. Niestety,
film jako całość, odbieram jako jedynie nieco lepiej niż przeciętny,
standardowy produkt kina grozy. Gdyby specjaliści od castingu zdołali zmienić
obsadę i gdyby włożono większy wysiłek w wiarygodność scenografii i zmianę
pewnych drażniących naiwnością szczegółów,
moglibyśmy otrzymać naprawdę przejmujący, zapadający w pamięć horror. Co z filmu wynika? Niektórych kaset video
lepiej nie oglądać, czasami bowiem zaglądanie w oczy przeszłości i powroty do
starych miejsc niosą z sobą śmiertelne niebezpieczeństwo.
Data: premiera w Polsce 28 listopada
2014
Reżyseria: Kevin
Greutert
Scenariusz:
Robert Ben Garant
Horrory lubię i nie wybrzydzam, więc na pewno obejrzę :D
OdpowiedzUsuńHaha widziałam ten film ;) I zgadzam się odnośnie głównej bohaterki - jej gra aktorka była "powalająca", a te dzióbki i maślane oczka doprowadzały mnie do szału ;)
OdpowiedzUsuńNigdy więcej :)