28 listopada 2014

Jessabelle, Jessabelle, Jessabelle..../Klątwa Jessabelle - Kevin Greutert/ 2014

Klątwa Jessabelle to klimatyczny horror - takie nastrojowe ghost story - o rodzinnej tragedii z VooDoo w tle (przez co kojarzy mi się nieubłaganie z Kluczem do koszmaru). I mimo mojego całego marudzenia, którego się za chwilę na waszych oczach dopuszczę, zaznaczam na wstępie, że: film ogląda się dobrze, przyznaję, że całkiem miło spędziłam te 1,5 godziny. Jest w tej produkcji coś, co mi się zwyczajnie podoba. Po pierwsze zaskoczenie. Owszem, człowiek zazwyczaj się go w horrorach spodziewa, ale naprawdę rzadko reżyserowi udaje się tak poprowadzić fabułę, by widz niemal do samego końca nie przewidział jaką formę przybierze owo zaskoczenie. W tym konkretnym przypadku się to udało, a to niewątpliwy plus. Po drugie: atutem filmu jest również jego senna atmosfera, która pozwala w spokoju zachwycać się dopieszczonymi, pojedynczymi ujęciami. Znalazła się wśród nich prawdziwa perełka, która mnie urzekła – ukazująca nieco impresjonistyczny obraz zawisłej tuż nad taflą jeziora mgły. Piękne, delikatne, oniryczne, a nawet ośmielę się powiedzieć, że magiczne. Doświadczyłam swoistego satori podczas tych kilku sekund.


Film zaczyna się mocnym akcentem – wypadkiem, w którym ginie chłopak Jessabelle (najlepiej zagrana postać – aktor, Brian Hallisay, nie mógł niczego zepsuć, bo zginął w czwartej minucie). Ta, unieruchomiona i bez środków do życia,  nie ma się gdzie podziać  i wprowadza się do ojca. Właściwie nie zna człowieka (Dawid Andrew), bo ten po śmierci jej matki, oddał ją na wychowanie ciotce. Już na pierwszy rzut oka widać, że wesoło nie będzie. Układ jest mało obiecujący. Zwłaszcza, że w owym domu przebywa również "nadprzyrodzona obecność", nie mająca oczywiście dobrych intencji. Jessie stanowi idealny cel: bezbronną kupkę nieszczęścia na wózku inwalidzkim. Niestety, jak się okazało, kupkę mało utalentowaną – ale o poziomie aktorstwa będzie za chwilkę.

Poza mocnym akcentem na początku i ciekawym, zaskakującym zakończeniem niewiele się dzieje. Akcja jest apatyczna. Chociaż trzeba przyznać, że druga połowa filmu zaczyna się momentami lekko rozkręcać. Nie jest to jednak wina fabuły, która  możecie mi wierzyć jest naprawdę intrygująca. Sceny, które miały przerazić może i by przeraziły, gdyby aktorka grająca Jessabelle potrafiła pokazać, że się boi...Ta nieco anemiczna dziewczyna nadaje się do romansów: robienia dzióbków przed lustrem i maślanych oczu do każdego napotkanego przystojniaka. Wyrazu twarzy pewnie nie zmieniłaby nawet wtedy, gdyby Jigsawa (Piła) odżynał jej nogi wyszczerbioną piłą. Niestety odtwórczyni głównej roli (Sarah Snook) nie potrafi sprawić, że widz wczuje się w dramat postaci, popatrzy na świat z jej perspektywy. A materiał był przecież idealny. Uwięziona na parterze domu – przy czym, jakby dla kontrastu,  zjawa hula sobie gdzie chce – mogła stworzyć kreację dziewczyny duszącej się w zamknięciu. Zamknięciu podwójnym: nie ma możliwości swobodnego badania przestrzeni wokół siebie, w której nota bene czuje się wyobcowana, oraz uczucia zamknięcia we własnym ciele, które odmawia jej posłuszeństwa. Dorzucając do tej klaustrofobicznej otoczki przeżytą traumę i lęki, uzyskujemy w efekcie samograja - nasycone emocją kino. Niestety Sarah Snook nie wykorzystała potencjału, który scenariusz dawał jej na tacy. Widz, patrzy więc jak ta śliczna dziewczyna o porcelanowej urodzie, zawala swoim drewnianym aktorstwem, scenę za sceną. Właściwie, to męskiej części widowni zostaje tylko czekać, aż z wyeksponowanego dekoltu wyskoczy co nieco. Ale niestety drodzy panowie, nic takiego nie następuje, trzymają się chyba na klej.

Trudno mi w kontekście tej historii pisać o mierzeniu się głównej bohaterki z żałobą. Gdzie rozpacz po stracie narzeczonego i dziecka? Bohaterka z nienagannym makijażem i fryzurą mogłaby stać się żywą reklamą lakieru do włosów. Nieważne czy leży w szpitalu, czy wstaje po zarwanej nocy - wygląda nieskazitelnie. Nachodzą ją w nocy koszmary, po których normalny człowiek nie wiedziałby, jak się nazywa, a ona rano roztacza wokół siebie aurę spokoju i świeżości, bez worów pod oczami,  ale za to promiennym uśmiechem na ustach. Nurtuje mnie też jedno pytanie: kiedy ona nakłada tę szminkę????!!!!! Na pogrzebie (nie zespojleruje czyim, napiszę tylko, że osoba ta ginie w strasznych okolicznościach i to na jej oczach) wygląda jakby wróciła właśnie ze SPA i zrelaksowana uprawia flirtu-flirtu z eks-chłopakiem. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie o to w takich filmach chodzi, ale w tym konkretnym wypadku odrealnienie życia osoby na wózku, aż kłuje po oczach. Przez kilka tygodni (?), podczas okresu rekonwalescencji raz była u niej fizjoterapeutka (albo pielęgniarka), aż raz się kobieta kąpała (w ubraniu na dokładkę) i w ogóle nie korzysta z toalety!! I pomimo tego wszystkiego wciąż wygląda nieskazitelnie. Trochę wypadałoby uwiarygodnić to i owo.

Nasza ”Miss Luizjany” musi oczywiście wesprzeć się na silnym męskim ramieniu, bo jak to bezbronna kobietka nie może poradzić sobie sama. Jej rycerz na białym koniu – Preston (Mark Webber) czuje się oczywiście w obowiązku otaczać ją opieką i...rozwieść się z żoną. Litości!! Ten mizerny wątek zapowiadający romans jest zupełnie niepotrzebny.

Drugą najlepiej odegraną postacią - po nieżyjącym narzeczonym - jest matka Jessie (o ironio - ta też nie żyje).  Kate (Coelle Carter), poznajemy, gdy Jessie odtwarza kolejne kasety video. Początkowo sielankowe, pogodne i pełne uśmiechu nagrania, z czasem przeradzają się w złowieszczy, ponury zapis. Nie wiemy czy kobieta ta naprawdę ma umiejętności, paranormalne czy jej zachowanie wynika z postępującej choroby. A może jest opętana? Dzięki tej niejednoznacznej, enigmatycznej postaci odczuwamy podświadomie narastający niepokój, atmosfera  staje się duszna, niepokojąca….niemal namacalnie czujemy złowieszczą, czarną magię. Magię VooDoo. Jest to bez wątpienia jeden z najbardziej wciągających aspektów filmu. Odtwarzane kasety mają także niebagatelny wpływ na stopniowanie napięcia na ekranie. Bohaterką, która najwyraźniej nie da sobie w kaszę dmuchać i której daleko do mimozy, jest owa tajemnicza "obecność" (jak się łatwo domyśleć: też niezbyt żywa). Taka iskierka pobudzająca czujność i mile elektryzująca widza. Niedbałość scenografów o szczegół każe nam przypuszczać, że to ona z nudów przez te wszystkie lata sprzątała w zaryglowanym pokoju. Bo, gdy Jessie wprowadza się do pokoju matki, nie ma tam nawet paprocha... I wiecie co? Też bym się wściekła, że mi ktoś zaczyna brudzić w salonie, w którym latami dbałam o porządek.

Napięcie w Klątwie... zbudowane zostało mało konsekwentnie. Momentami wydaje się, że za chwiluńkę, już za sekundę zacznie się coś dziać i będziemy odtąd siedzieć jak na szpilkach. Próżne nadzieje: napięcie jak się szybko pojawia, tak równie szybko też opada. Jeden z niewykorzystanych momentów, to ten w którym para bohaterów wyrusza na mokradła, zbadać tajemnicze błyski. Ich wyprawa bardziej przypomina  sielankową wycieczkę damy i kawalera (aczkolwiek bez przyzwoitki) z czasów wiktoriańskich, niż scenę z horroru. Brakuje tylko parasoleczki i falbanek. Motyw z czymś, co się z owego mokradła wyłania – też marniutki, właściwie bohaterka piszczy pro forma, bo wypada się damie przerazić i drzeć (cud, że nie mdleje). Widz na pierwszy rzut oka wie, że to nic takiego i czeka aż bohaterka skończy wydziwiać. Liczyłam, że ciśnienie podskoczy mi w momencie, gdy bohater postanawia po to COŚ wejść do wody, bo to tylko odwraca uwagę od prawdziwego zagrożenia. Ale nie.....Akcja wydaje z siebie rozpaczliwy, nieprzerwany sygnał EKG rejestrujący zgon pacjenta. Podobnie z zakończeniem. Kobieto stajesz w obliczu ostatecznego i nie histeryzujesz, nie panikujesz, nie wyrywasz się....mało efektowne mimo całego potencjału i zaskoczenia. Ziiieeew.

Kevin Greutert z uporem maniaka kręci horrory. Nie jestem pewna, czy jego nazwisko jest dobrą rekomendację dla filmu (taki paradoks). Owszem nakręcił Piłę, ale: Piłę VI i Piłę 3D – tak tak - to ten gościu, który popsuł serię kochani. Nie ma się więc czym ekscytować. Ze skojarzeń dalszych i bliższych: Klątwa Jessabelle przypomina mi nastrojem Dom diabła. W tym o niebo lepszym filmie piorunowała nas głównie stylizacja. Posiadłość i zalegająca w niej cisza naprawdę przerażała. Oglądałam ten film napięta jak struna. No i na końcu doczekałam się przyzwoitego łubu dubu i walki o przetrwanie. W Klątwie... tego zabrakło.

Mocną stroną filmu Grauterta jest osadzenie akcji na odludnych, wywołujących przygnębiające skojarzenia bagnach Luizjany. Dom usytuowany tuż nad brzegiem jeziora straszy ponurymi pomieszczeniami. Zdaje się wraz z zamieszkującymi go aberracjami czekać w uśpieniu, hibernacji na spełnienie się klątwy. I mimo iż, film nie wgniata w fotel, to stanowi przyjemne widowisko. Zarówno podkład muzyczny, jak i zdjęcia robią wrażenie. Intryga kończy się zaskakująco i z nawiązką wynagradza „nicniedzianie się” przez 90 minut. Niestety, film jako całość, odbieram jako jedynie nieco lepiej niż przeciętny, standardowy produkt kina grozy. Gdyby specjaliści od castingu zdołali zmienić obsadę i gdyby włożono większy wysiłek w wiarygodność scenografii i zmianę pewnych drażniących naiwnością szczegółów,  moglibyśmy otrzymać naprawdę przejmujący, zapadający w pamięć horror.  Co z filmu wynika? Niektórych kaset video lepiej nie oglądać, czasami bowiem zaglądanie w oczy przeszłości i powroty do starych miejsc niosą z sobą śmiertelne niebezpieczeństwo.

Data: premiera w Polsce 28 listopada 2014
Reżyseria: Kevin Greutert
Scenariusz: Robert Ben Garant


2 komentarze:

  1. Horrory lubię i nie wybrzydzam, więc na pewno obejrzę :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Sylwia Węgielewska7 czerwca 2015 11:30

    Haha widziałam ten film ;) I zgadzam się odnośnie głównej bohaterki - jej gra aktorka była "powalająca", a te dzióbki i maślane oczka doprowadzały mnie do szału ;)
    Nigdy więcej :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...