Do Wikingów się jeszcze nie przekonałam.
Podobno serial świetny. Panuje w ogóle moda na
północne krańce Europy, a nie być na bieżąco z mainstream nie wypada.
Zawsze znajdą się w nim godne uwago kawałki. Więc, jako, że temat - co by nie
mówić – lotny, z ogromnym zapałem przystąpiłam do lektury. Autor- historyk,
kruki, surowa Skandynawia, bohater- łotr, fantasy: połączenie elementów
obiecujące, nie może być źle. A jednak...Moim zdaniem, to debiut
przeciętno-przyzwoity. Aczkolwiek nie oznacza to, że w jakimś stopniu porywający.
Takie przyjemne bazgradełko mające dobre momenty. Szkoda, że nie pojawiają się
one na początku książki a dopiero pod koniec. O tym jednak za chwilę.
Po pierwszych
50 stronach, stanowczo brzmiący głos w mojej głowie skwitował dotychczasową
lekturę: Nie jestem nastoletnim chłopcem. No cóż, zdecydowanie nasze DKK
nie stanowi grupy docelowej tej publikacji. Trzeba być jednak ponadto, pomimo
różnych potrzeb i gustów, czytać z dystansem i wydać obiektywną opinię –
byłyśmy więc dzielne.
Jak już
wspomniałam, autor wziął się za modny temat i wtłoczył go w schematyczną
fabułę. Co zaowocowało tekstem przewidywalnym. Mimo intryg i „nagłych” zwrotów
akcji, które miały pewnie być porywające, mamy odgrzewanego po raz setny
kotleta. Niestety, nawet sprawdzony schemat trzeba umieć wypełnić ciekawą
treścią. Najsłabsze pod tym względem jest – jak na złość – pierwsze
opowiadanie. Wiele osób, które pytałam o tę książkę, skończyło ją czytać
właśnie na pierwszym z tekstów. Razi on brakiem spójności. Zabieg dwugłosu, sam
w sobie ciekawy, zamiast zwodzić czytelnika i kierować jego zainteresowanie ku
tajemnicy, nuży. Kazania rozpraszają i rozcieńczają już i tak słabą akcję. Odczuwamy,
więc ulgę, gdy wreszcie ta dobiega końca. Trzeba nadmienić, że wszystkie trzy
teksty łączą się ze sobą. Pierwszy nie spełnił swojej funkcji – czyli nie
zachęcił nas do tego byśmy chcieli się dowiedzieć: jak i co je łączy.
Drugie
opowiadanie jest nieco lepsze – może dlatego, że bardzo krótkie. Daję mu plusa
za zombie – bo zombie lubię (ichniejsza nazwa: draug). Przymknę nawet oko na
to, że to konkretne myśli i mówi (szkoda, że jeszcze nie żąda praw
obywatelskich). I w tym tekście autor wykorzystał zabieg przedstawiania treści
z dwóch punktów widzenia. Niestety przez to nie ma żadnej tajemnicy, bo zombie
właściwie sam zdradza nam historię swojej nieszczęśliwej miłości. Mimo
tragedii, która go spotkała i całego jego mściwego okrucieństwa - duszenia koni
ich własnymi jelitami - jest to osobnik dość komiczny. Nasz antybohater
podejmuje z nim walkę. Wybiera dyscyplinę - jak na walkę z gnijącym i
śmierdzącym przeciwnikiem - niezbyt szczęśliwie, bo zapasy. Przydługi opis ich
zmagań (kto teraz kogo i jak przygniata, i na kogo chucha) wyszedł niesamowicie
drewniany. Do tego stopnia, że nie dowierzałam, że z spomiędzy kartek nie
wylatują trociny...
Najbardziej
przemyślana i najlepiej skonstruowana została ostatnia historia. Ratują ją
postacie mnichów. Umiejscowienie akcji w murach klasztoru, pomogło (nareszcie!) pisarzowi
ukuć nieoczywistą na pierwszy rzut oka intrygę: mieszają się losy bohaterów z
tekstu pierwszego, Znajdy, pewnej czarownicy no i wspomnianych już mnichów.
Wątki przeplatają się niezauważenie, wciągając nas coraz głębiej w intrygę. Tym
razem obaj narratorzy uzupełniają się. Naprawdę chcemy wiedzieć, dlaczego i kto
zabija. Żeby jednak nie było za pięknie autor przynudza teologicznymi dysputami,
jakby dokonywał osobistego rozliczenia z Kościołem („Udowodnij, że się mylę”).
Wywody te, włożone w usta bohaterów brzmią nienaturalnie. To fragmenty, w
których tekst przestaje być autentyczny. Pobożność mnichów, religia którą
wyznają i na którą próbują nawrócić mieszkańców dalekiej północy, została ostro
obśmiana i wyszydzona. Autor używa do tego dwóch narzędzi: Ainara i fabuły.
Można by założyć, że Malinowski uderza w fanatyków (a wiadomo, że nie ma nic
gorszego od fanatyzmu), ukazuje ułomności ludzkich charakterów, uniwersalną
niedoskonałość człowieka, byłaby to jednak - w moim odczuciu -
nadinterpretacja. Nie ten motyw, nie ta stylizacja, nie ten temat, nie ta
książka. I kropka.
Fabuły nie
buduje i nie ratuje bohater, jest zbyt płaski i jednowymiarowy. Ainar nie
wzbudza sympatii, jego losy nas nie interesują - mimo, że jest poetą i
prawdziwym berserkerem, wojownikiem
popadającym w bitewny szał; zaufasz mu – w najlepszym wypadku stracisz
palce. Jak to podsumowała jedna z czytelniczek: Wciąż łudziłam się, że nie on
będzie głównym bohaterem. Nasz Skald, jak to bywa w fantasy-przygodówkach, jest
przebiegły, bystry, waleczny, zwycięski i w jakiś niezrozumiały sposób
pociągający dla płci przeciwnej. Niby zgrabny kłamca, zuchwały i łamiący
wszelkie granice z dziką rozkoszą szubrawiec. A jednak zero charakteru. Może
dlatego, że ten łotr, to leń patentowany, pogardliwie określany węglożercą.
Autor próbuje ratować go w trzecim opowiadaniu, poprzez jego relację z
trzyletnią dziewczynką - Znajdą (że niby ma jakieś skrupuły). Jest jednak za
późno na to byśmy polubili go bardziej niż np. mnicha Finloga. Próby te spełzają,
więc na niczym – podobnie jak retrospektywne partie, dotyczące trudnego
dzieciństwa pieśniarza i jego relacji z ojcem. Jak dla mnie jedyna mądra rzecz,
którą powiedział brzmi: Kobiety nigdy nie
odchodzą bez pożegnania…I nigdy nie przebaczają i taka perełka: Poezja nie zna granic śmierci, bo sama nie
pochodzi ze świata śmiertelników.
Krajobraz
Skandynawii: szorstki, ponury i ascetyczny – w dziełku Malinowskiego pozostaje
takim tylko w domyśle czytelnika. Z zafundowanej nam atrapy musimy sami sobie
coś nie coś wyłuskać. Mamy lasy, mrok, nierozpieszczający klimat, powietrze
nasycone przenikliwym chłodem. Przeszywające zimno można odegnać od siebie
tylko zasiadając przy palenisku – to jest prawdziwa poezja. Aż się prosiło,
żeby to wykorzystać do budowania atmosfery. Sama przyroda to samograj,
zwłaszcza gdyby dodać do niej trochę więcej magii.
Malinowski –
historyk i zapaleniec - bardzo starał się budować teksty tak, by czas i miejsce
akcji były wyraziste, by wpisywały się w określony krąg kulturowy. I owszem
wiemy, wiemy...ale nie czujemy. Opisy służą głównie usprawiedliwianiu fabuły,
budowaniu żartów sytuacyjnych oraz tłumaczeniu czytelnikowi kolejnych
„ciekawostek”. Rozumiem, że dodatek na końcu z wyjaśnieniem stworzonej przez
autora mitologii, to bonus dla wytrwałych. Tylko, czy nie lepiej byłoby wpleść
wykreowany przez niego świat zgrabnie w tekst? Stałby się bogatszy,
wartościowszy. Wielowymiarowy! Poza tym elementy fantasy wydają się być na silę
wepchnięte w przytoczone historie, jakby autor w pewnym momencie przypomniał
sobie w ramach jakiego gatunku tworzy. Fascynacja kulturą i historią
Skandynawii jest bardzo widoczna u tego pisarza. Wiedzy nie można mu odmówić.
Może niech pisze książki historyczne z elementami fikcji literackiej – i nie
sili się na odwrotne zabiegi?
Trzy
opowiadania (ostatnie może być traktowane jako nowela), połączone osobą głównego
bohatera, nie tworzą spójnej całości - mimo założeń. Język postaci niezindywidualizowany i sztuczny. Każdy w
tekście posługuje się takim samym stylem wypowiedzi - trochę nadętym, przepoważnym
-, a cięty język Skalda nie zawsze tnie
skutecznie…Nie ten kaliber, nie ta jakość. Hardcorowo też nie jest – wbrew temu,
co czytałam o tej książce. Według mnie leje się za mało krwi. Jak na karmiciela
kruków Skald się nie popisuje. Ptaszyska mają dietę. Próby dosadnego wyrażania
się - którego Malinowski podejmuje się nieśmiało - są dosyć zabawne. Wychodzi
na to, że tekst napisany został pod tych, którzy rumienią się, gdy usłyszą
słowo „cycki”. Więcej jest szczegółowych opisów walki (ten tego dźgnął, a ten zrobił unik), niż innych konkretów.
Zakończenie ofiarowano nam otwarte - otwarte oczywiście na tom drugi.
Marketingowcy zaspokojeni przede wszystkim, kto by się tam przejmował
czytelnikiem...
Okładka Skalda… - spory plus. Oddaje klimat. Po
prostu ma to coś, co wyróżnia książkę na tle innych. Poza tym kruk to
fascynujący ptak, kojarzony ze śmiercią. Nie zna litości, zwłaszcza, że nie
pogardzi konsumpcją konającej ofiary, jeszcze zanim opadnie kurz po bitwie i ta
wyzionie ducha.
Nie wiem z
czego wynika przesadnie dobre przyjęcie Karmiciela
kruków. Na spotkaniu Klubu Książki grupa była raczej jednomyślna:
dobrowolnie drugi tom - TYLKO pod warunkiem, że to jedyna książka z którą wylądowało
się na bezludnej wyspie… Podsumowując: przeciętny, aczkolwiek przyzwoity debiut
– zawsze mogło być gorzej. Przeciętność to jednak za mało, by zachwycić i
porwać.
Czytliwość:
4/6
Wydanie:
6/6
Okładka:
6/6
Ogólnie:
2,5/6
Autor: Łukasz Malinowski
Tytuł: Skald. Karmiciel kruków
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica
Wydanie: I
Rok wydania: 2013
Okładka: miękka
Ilość stron: 435
Cena z okładki: 34,90 zł
Fragment:
Ostatni raz pieśniarz był w takiej sytuacji, kiedy
miał siedem lat. Ojciec uczył go wtedy odporności na razy kijem, a on próbował
nie stracić przytomności. Szczęśliwie miał na podorędziu mały nożyk i wściekle
rzucił nim w rodzica. Trafił go w nogę. Ojciec ze spokojem wyciągnął ostrze,
odrzucił je na bok i zlał syna do nieprzytomności. Potem wyjaśnił mu, że dostał
nie za to, iż próbował się bronić, ale za to, że rzucając nożem jak ostatni
głupiec, stracił broń i jedyną szansę na zwycięstwo.
Mimo, że uwielbiam fantastykę, to właśnie ta książka wydawała mi się zawierać takie typowo męskie przesłanie i skutecznie mnie od siebie odstraszyła.
OdpowiedzUsuńOkładka jest naprawdę genialna! szkoda, że tekst ma masę niedociągnięć i jest niedopracowany;/
OdpowiedzUsuńNie ma to jak czytać powieść o wikingach i mieć pretensje, że są w niej wikingowie. I jeszcze się obrażać, że bohaterowie są wredni i się zabijają, zamiast ratować przydrożne koty. Rzeczywiście archetyp wojownika jest taki banalny. Najfajniej by było, gdyby w świecie powieści wylądował statek kosmiczny, a Marsjanie zaczęli walczyć z wikingami na miecze świetlne. Byłoby przełamanie konwencji. No a bohaterowie chadzaliby na spacery w świetle księżyca, przytulając się do siebie i grzejąc przy ogniu. Byłoby romantycznie.
OdpowiedzUsuńKsiążka jest tak słaba, że nawet UFO by nie pomogło. Chodzi raczej o to, że autor nie wykorzystał motywu, który właściwie miał podany na tacy. Ani w niej bezlitosnych wojowników nie ma, ani pożądanej dawki brutalności, gwałtu i flaków. To podróbki Wikingów. Nie ma co się obrażać na to, że ktoś wytyka braki w warsztacie.
OdpowiedzUsuńCiepłe przyjęcie książki świadczy o tym, że się podobała i bez kosmitów. Ile gustów, tyle opinii. Nam nie podeszła i tyle. Bywa :)
OdpowiedzUsuńSerial o wikingach widziałam - świetny. Chcąc zostać w temacie, zachęcona recenzjami w necie, zabrałam się za książkę Malinowskiego. Szkoda tylko, że nie trafiłam na Twoją recenzję. Miałabym zaoszczędzone parę godzin życia. :) Niestety ja nie potrafiłam zmusić się do dokończenia tej książki, a naprawdę lubię polskie fantasy. Jeśli kto zaczytywał się w Brzezińskiej czy Sapkowskim szczerze odradzam.
OdpowiedzUsuńNo cóż. Jeśli nawet recenzentka negatywnej opinii przyznaje, że autor ma dużą wiedzę na temat Skandynawii, to ... Chyba lepiej pokorniej spojrzeć na książkę i zrewidować swoje wyobrażenie na temat wikingów. Widocznie Pan Anonimowy wyobraża sobie wikinga jako skrzyżowanie Predatora i Obcego, który na dodatek nosi hełm z rogami. Oczywiście w dzisiejszym świecie każdy może być specjalistą od wikingów. Wystarczy sobie obejrzeć marniutki serial "Wikingowie" (który z historycznymi wikingami ma tyle wspólnego co rzeczone Ufo ze średniowieczem) i jeszcze poczytać Wikipedię. Tam na pewno znajdziecie "prawdziwy obraz wikinga", a nie taki "podrobiony" jak w średniowiecznych źródłach czy pracach naukowych.
OdpowiedzUsuńTaa.. jasne, dzięki za oświecenie. Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że w czasach wikingów po Skandynawii biegali nieumarli. A tak poważnie to w powieściach szukam dobrej rozrywki, a polscy autorzy fantasy są naprawdę nieźli. Jeśli będę potrzebowała rzetelnej informacji na jakiś temat to sięgnę do opracowań naukowych, a nie do czytadła fantasy. Według mnie w książce Malinowskiego nie ma dobrej fabuły. Poza tym autor książek czy recenzent powinni z godnością przyjąć krytykę, nie ma powodów by od razu wszystkich mających inne zdanie wyzywać od nieuków.
OdpowiedzUsuńCóż...żyjemy w szybkich czasach. W czasach szybkiego internetu, szybkich samochodów (lubię) i, najwyraźniej, szybkiego pisania książek. Zasadniczo mam tak, że sięgająć po każdą książkę...no może za wyjątkiem książek kucharskich, obdarzam ją zazwyczaj dużym kredytem zaufania. W końcu ktos zadał sobie sporo trudu, by wykreować jakąś wizję, która okaże sie na tyle spójna, wiarygodna i wciągająca, by zapewnić kilka godzin odrwania od rzeczywistości. Obdarzywszy więć autora carte blanche, z nadzieją pograzyłem sie w lekturze. No taki przynajmniej miałem zamiar, bo zamiast swobodnego umoszenia się na falach fabuły czułem sie jak podczas wyprawy dychawicznym, rozklekotanym bocznokołowcem z pionierskiego okresu napędu parowego. Fabuła zachowuje się w podobnie nieprzewidywalnie jak Charlotte Dundas podczas defloracji....szarpie, rzezi, i zamiast trzymać ustalony kurs zbacza na językowe meandry. Nie mogę napisać, że książka jest zła....Skandynawia, dzicy wikingowie, archetypiczny, brutalny bohater z kwadratową szczęką i stalowym spojrzeniu. Jednym słowem mamy wszystkie elementy potrzebne do stworzenia świetnej powieści, bo przecież wszyscy kochamy wikingów. Niestety, przygody Ainara wyszły spod pióra debiutanta, co, ze smutkiem konstatuję słuchać, widać i czuć. Czuć w nieco sztucznym, mało zróznicowanym języku bohaterów, w bardzo szczątkowym, niemal oglednym potraktowaniu surowego klimatu dalekiej pólnocy i towarzyszących "okoliczności przyrody" Dodatek sprawdziłby sie swietnie, gdyby został poddany konsupmcji wraz z daniem głównym, a nie jako deser po sutym, ale nijakim obiedzie. Takie umiejętnie przemycane smaczki mogłyby skutecznie wzbogacić smak całości. Do samej fabuły i sposobu prowadzenia intrygi nie mam większych zastrzeżeń, gdyż może wciągnąć i zachęcić do przewracania kolejnych kartek, ale sam autor skutecznie zabija tempo i dynamike akcji drobiazgowymi, przekombinowanymi opisami ozdób, artefaktów, broni. Kwintesencją drewnianego stylu jest opis pojedynku Skalda z draugiem. Można stworzyć opis podobnej walki - i na takie w literaturze fantasy czasami trafiam, że z wrażenia człowiek ma ochotę obgryzać wszystkie paznokcie jednocześnie. Tutaj niestety jedynym zagrożeniem na jakie byłem narażony po zapadnięcie w drzemke. Drobiazgowe relacjonowanie kto, kogo za co i jak długo przywodzi mi na myśl eposy Babilońskie, no ale wówczas ludzie jakoś musieli zabijać czas w oczekiwaniu na wylew Tygrysu. Największy ukłon w stronę autora należy się za doskonałe przygotowanie od strony wierzeń i mitologii Skandynawskiej. Paradoksalnie, akademickie potraktowanie aspektów mitologicznych tworzy niebezpieczny dysonans, gdyż tworząc wiarygodna i spójną podstawę kulturową, autor wykłada sie całkowicie na warstwie bronioznawczej. Zupełnie błędny - i chybiony jest opis damastu skuwanego. Wikingowie nosili hełmy żebrowe, a nie szyszaki. No chyba że byli waregami, ale to kawał drogi na południe. I na koniec... noblesse oblige. Indyki trafiły do Europy w 1497 roku. Pomyłka w przypadku doktora historii nieco nie na miejscu.
OdpowiedzUsuń