
Ten cytat można swobodnie potraktować jako streszczenie drugiej części
cyklu o wykrocznych ziemiach i międzywymiarowych podróżach. Streszczenie,
które oszczędza czytelnikowi czterystu stron tyrad o wolności, braterstwie i o
tym, jaka ludzkość jest beznadziejna. Jeśli dodamy do nich, niestety nadal,
nieciekawych bohaterów i toczącą się w zwolnionym tempie, fragmentaryczną akcję,
to dostajemy pełen obraz Długiej wojny,
która okazała się być raczej Długim
FACEPALM. Niestety kontynuacja Długiej
Ziemi sprawia wrażenie niedopieszczonej, zabrakło jej także świeżości
pierwszego tomu oraz wewnętrznej spójności. Na dokładkę podczas lektury
odniosłam wrażenie, że zderzyłam się z polityczno-ekologiczno–ekonomiczną
propagandą, która bez żadnych zahamowań wbija mi się przez oczy w mózg.
Dokładnie takie same pogadanki mieliśmy już w pierwszym tomie
(na szczęście w bardziej umiarkowanej ilości). W tej wtórności nie
byłoby niczego złego, gdyby była podana w ciekawszej formie. Oczywiście możemy
tylko gdybać dlaczego Baxter i Pratchett postawili na taką a nie inną formę
opowiadania. Jedno jest pewne: książka okazała się przegadana i do tego stopnia
monotonna, że czytałam ją głównie wieczorami wiedząc, że na pewno mnie uśpi.
Druga część opowieści Baxtera i Pratchetta zaczyna się od emocjonalnego
wstrząsu. Każdy kto w poprzednim tomie polubił trolle, będzie miał problem
z przejściem do porządku dziennego nad tym, jak się je traktuje. W mocnym
wstępie dano nam już jasno do zrozumienia, że na inne Ziemie zabraliśmy ze sobą
wszystkie nasze wady. Okazało się, że ludzkość nadal jest poczwarką, mimo iż
dostała wielką szansę na wyjście z kokonu: wciąż dąży tymi samymi sposobami do
tych samych celów… Zdaje się wręcz, że celem ludzkiego istnienia, jest siać
zniszczenie. Ten smutny wniosek potęguje fakt, że został on wkomponowany w teorię
światów równoległych. Im więcej rzeczywistości, im więcej możliwości, tym
większa staje się bowiem skala destrukcji, którą z sobą niesiemy. Podkreśla ją
dodatkowo wojna, w stanie której jesteśmy odkąd istniejemy…
Wojna to zabawa. To jest waśnie ten straszny sekret i powód, dla
którego zajmujemy się nią od epoki brązu, albo i wcześniej. Teraz, kiedy
zyskaliśmy Długą Ziemię, każdy może mieć tyle, ile zechce, a zawsze jest
dość miejsca, żeby się zwyczajnie wynieść. Wojna nie jest już konieczna,
prawda? Może powinniśmy już wyrosnąć z tej fazy rozwoju.
Po tym smutnym wstępie autorzy - podobnie jak w pierwszym tomie –
zasypują czytelnika naszpikowanymi pozornie ze sobą niepowiązanymi wątkami,
szczątkowymi, poszatkowanymi i fragmentarycznymi rozdziałami. Taki sposób
prowadzenia fabuły ma swoje uzasadnienie: to literackie multi- przedstawiające
ideę chaosu wielu Ziem. Z czasem jednak takie prowadzenie akcji zaczyna męczyć.
Wątki, których jest zdecydowanie za dużo, zaciemniają przekaz i wprowadzają
bałagan, odbierając przyjemność lektury. Poza tym obserwujemy wydarzenia z
punktu widzenia zbyt wielu osób. Wielogłosowość naszej planety spotęgowana
została przez jej wielokrotność i w efekcie czytelnik zderza się z
multiplanetarną Wieżą Babel. Niestety także potencjał różnorodności Długich
Ziem nadal nie został w pełni wykorzystany. Nowe światy poznajemy pobieżnie, na
szybo lub wcale. To niestety nie pobudza wyobraźni. Sceny, które miały
wprowadzić w tekst nieco życia dzięki przygodowemu zabarwieniu, zostają
niestety stłumione niekończącymi się wywodami. Tak naprawdę
dopiero po trzystu stronach zaczyna się coś dziać. Dziać w takim sensie, że
spotykamy Drugą Osobę Pojedynczą, czyli żywą wyspę i psowate humanoidy: Kobolty
i Beagl’e - które są na takim etapie cywilizacyjnego rozwoju, z którego
wydaje się nam, że już wyrośliśmy. Ku naszemu rozczarowaniu nawet te
motywy pozostały niedostatecznie rozwinięte. Może pisarze chcieli przekazać
zbyt wiele rzeczy na raz, a może chcą zaskoczyć nas w kolejnych tomach?
Nadal nie odkryłam w cyklu Pratchetta i Baxtera bohatera, którego bym
polubiła. Mam wrażenie, że kolejne strony zapełniają skrajni nudziarze. Na
ich czele stoi ON. Pamiętacie Joshuę, czyli „odkrywcę ciepłe kluchy"? Pisarze
chyba sami zauważyli, że wykastrowali pioniera, gdy zainteresował się Sally –
chodzącym, szorstkim sumieniem światów. Postanowili więc poprowadzić jego losy
inaczej niż mógł spodziewać się czytelnik, został przykładnym mężem i ojcem. Spotykamy
go wiodącego spokojne życie w osadzie o wdzięcznej nazwie Diabli Wiedzą Gdzie
na jednej z odległych Ziem. Niestety szybko okazuje się, że próba ukrycia się
przed Lobsangiem i problemami Ziemi Podstawowej nie wypaliła. Nasz bohater znów
więc staje się bohaterem „mimo woli” i zostaje wciągnięty w sam środek
niebezpiecznej rozgrywki.
Schemat identyczny jak w pierwszej części, pozbawiony już elementu
zaskoczenia zawodzi na całej linii. Kiepską kontynuację dobijają, nadal, nijacy bohaterowie, chaotyczne nagromadzenie
wątków, brak pomysłu na realizację świetnego pomysłu i budzące politowanie
rozwiązania fabularne. Długa wojna
nie skrzy nawet humorem. Ze słabnącą nadzieją na przełom, czekam więc na część
trzecią.