Trudno mierzyć się z klasyką. Wiadomo, że na nas
współczesnych, dziełko Jeroma nie zrobi takiego wrażenia, jak wywoływało pod
koniec XIX wieku, gdy powstało. Ocenianie, więc powieści wydaje mi się
niewłaściwe i nie zdecyduję się na ten krok. Niech przestrogą dla chętnych
temu, będzie fakt, że mimo, iż krytyka nie przyjęła powieści z otwartymi
ramionami, to czytelnicy zareagowali na nią wręcz odwrotnie. O ogromnym
sukcesie i nieskromnym uroku tej krótkiej historii świadczy również fakt, że
NADAL się ją drukuje (mój egzemplarz został wydany w 1999 roku). Poza tym książka stała się inspiracją np. dla Connie Willis, która w swojej powieści "Nie licząc psa" doprowadziła do spotkania swoich bohaterów z bohaterami Jeroma, podobnie jak on, swoją książkę utrzymała także w atmosferze pogodnego absurdu. "Trzech panów w łódce..." nie jest
bynajmniej dziełem wybitnym. To przyjemna, wprawiająca w dobry nastrój pozycja na
leniwe, letnie popołudnie, w której autor obśmiewa „to i owo” z otaczającej go rzeczywistości.
Fabuła powieści skupia się na opisie autentycznie zabawnej
przygody. Typowo angielskie przywary, mody i obyczaje minionej epoki to dla nas
swoiste „pocztówki” z przeszłości, które pozwalają nam spojrzeć na świat z
innej perspektywy… W celach zdrowotnych trójka przyjaciół wybiera się na
dwutygodniową wycieczkę w górę Tamizy. Podróż odbywa się „na wiosłach”, a
raczej „na holu”, bo bohaterowie się nie przemęczają. Panowie nie do końca
zdają sobie również sprawę z tego, na czym taka wyprawa polega. Poza tym
niewiele wiedzą o sprawach życia codziennego, by bez przeszkód dać sobie radę z
obieraniem kartofli, tłuczeniem jajek, otwarciem puszki ananasa…Każda czynność
w ich wykonaniu to heroiczna walka z przeważającym liczebnie wrogiem. Już same
planowanie wycieczki, trwało wieczność i przypominało przygotowania do
wyprawy w kosmos - co najmniej! Przytłaczająca jest zwłaszcza ilość rzeczy, które na pewno się przydadzą i które trzeba zabrać ze sobą. Podsumowując: miał być dwutygodniowy, przyjemny
rejs łódką, a był szereg katastrof – mniejszych i większych.
„Było nas trzech, w każdym z nas inna krew…” - chciałoby się
zanucić o podróżnikach, ale w łódce znaleźli się: Jerzy, Harris, Jerome
i…Montmorency. Ten ostatni, foksterier, ma charakteru za całą czwórkę, jednak i
jemu przychodzi ponosić klęski, a to w starciu z czajnikiem, a to ogromnym,
starym kocurem. Jednak w tym psiaku tkwi coś z rasowego maniaka-mordercy i tylko
on nie jest hipochondrykiem. Za to Jerome jest w stanie znaleźć u siebie każdą
chorobę – oprócz puchliny kolan, która go bezczelnie (!) ominęła, gdyż cierpią
na nią często klęczące służące. Cóż by biedny zrobił w dobie Internetu, gdy
można na podstawie kichnięcia zdiagnozować u siebie każdą chorobę świata, a
najczęściej guza mózgu? Wybujała wyobraźnia naszej trójki, skłania ich do
nadawania rzeczom błahym wielkiego znaczenia – co czyni ich w naszych oczach
zabawnymi (Autor oczywiście bez pardonu wyolbrzymia ich zachowania, potęgując
komiczny efekt). Ich wyobrażenia nie przystają do rzeczywistości, która rozkłada
ich na łopatki swoją zwyczajnością. Ich mania wielkości, przekonanie o własnej
nieomylności i doskonałości, a przy tym brak elementarnej błyskotliwości
umysłu, są rozbrajające i trochę straszne…
Zwłaszcza, że odkrywamy ich typowo
dżentelmeński, i całkiem serio, stosunek do pracy: Stale odnoszę wrażenie,
iż robię więcej, niż powinienem. Nie znaczy to, że mam wstręt do pracy – proszę
dobrze mnie zrozumieć. Lubię pracować, a nawet palę się do roboty. Praca tak
mnie urzeka, że mogę całymi godzinami siedzieć i patrzyć na nią. Lubię mieć ja
przy sobie – na samą myśl o rozstaniu serce mi pęka z żalu […] Nie
potrafię siedzieć spokojnie i patrzeć, jak ktoś tyra za dwóch. Muszę wtedy
wstać i pilnować roboty, krążyć wokół tytana pracy z rękami w kieszeniach i
udzielać mu wskazówek. Taką już mam czynną naturę.
Ku przerażeniu odkrywamy
również, że metroseksualizm to wcale nie jest wymysł naszych czasów: Rzeka
daje duże pole do popisu tym, którzy lubią się dobrze ubrać. Jest to rzadka
okazja, kiedy m y, mężczyźni możemy pokazać, że znamy się na kolorach. Uważam,
że z tej próby dobrego smaku wychodzimy z honorem – mówię to przede wszystkim
we własnym imieniu. Osobiście lubię mieć coś czerwonego na sobie - czerwonego i
czarnego. Wiadomo, że mam włosy złocistokasztanowe. Jest to - jak mówią - odcień wcale niebrzydki i kolor ciemnoczerwony
pięknie z nim harmonizuje. Do tego - śmiem stale to twierdzić - świetnie
pasuje krawat bladoniebieski, buty ze skóry rosyjskiej i czerwona jedwabna
szarfa wokół talii - znacznie lepiej wygląda niż pasek do spodni.
Nasz cudowny Jerome, ta kwintesencja angielskiego
dżentelmena, jako narrator umila nam czas dzieląc się swoim sposobem postrzegania
świata, poprzez liczne anegdoty i dygresje. Bohaterowie zostają skonfrontowani
z różnymi sytuacjami, na które, jak już pisałam, nie są przygotowani. Zdaje
się, że złośliwy pech ich sobie upatrzył i celowo nęka. Nie jest to jednak
lektura bezrefleksyjna, ani zwykła komedia pomyłek o satyrycznym zabarwieniu.
Ta książka jest o czymś. Chociażby wątek topielicy jest takim budzącym z
pogodnego odrętwienia pstryczkiem w nos. Na tle jej historii, uśmiech związany
z postawami bohaterów nieco nam „opada”. Zdajemy sobie sprawę, że czasy
wiktoriańskie miały też drugie oblicze. Zestawiamy przez chwilkę: banał życia
naszej trójki, kontra mroczny los biedniejszej części społeczeństwa.
Arkadyjskość Tamizy zostaje w mgnieniu oka przełamana, tak zgrabnie, niezauważalnie
- po mistrzowsku. W końcu to rzeka, a rzeka jest jak życie – musi mieć meandry,
wiry, musimy się spotkać z mylącymi prądami…a poza tym każdy z nas, jest taki sam i
przecież: Niczym się nie różnimy od trawy, którą koszą, pchają do pieca i
suszą.
Ten (tylko w zamierzeniu) przewodnik turystyczny po miejscowościach
na brzegach Tamizy, to książka czarująca i prosta. To pochwała posiadania CZASU
WOLNEGO (A co to tak naprawdę jest? Czy ktoś TO ma?). My, współcześni,
wiosłujemy zachłannie do kolejnych celów, miotamy się od brzegu do brzegu i
kręcimy w kółko. Wiosłujemy na czas, a i tak zawsze jesteśmy spóźnieni…Ta
książka to lekcja o zapomnianej sztuce: bycia w danej chwili, tu i teraz -
prawdziwie. O zwykłym „trwonieniu” czasu (i dlaczego ma to współcześnie taki
negatywny wydźwięk, DLACZEGO?!), którego nie musi wypełniać żaden napięty
harmonogram, ani sprawy postawione na ostrzu noża. Zazdrośćmy na zdrowie
bohaterom: tej łódki i fal, a nawet deszczu…
Niech lektura tej książki, będzie pierwszym małym krokiem zrobionym
ku spokojniejszemu życiu. Zaszalejmy i oderwijmy się – tak po prostu.
Powodzenia w tym - sobie i wszystkim - życzę.
Autor: Jerome K. Jerome
Tytuł: Trzech panów w łódce (nie
licząc psa)
Tytuł oryginalny: Three Men in a Boat (To Say Nothing of the Dog)
Tłumaczenie: Kazimierz Piotrkowski
Tytuł oryginalny: Three Men in a Boat (To Say Nothing of the Dog)
Tłumaczenie: Kazimierz Piotrkowski
Czytałam dawno temu i pamiętam, że było to BARDZO śmieszne. A ja uwielbiam angielski humor. Czuję się zachęcona do powtórnej lektury! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń