31 maja 2019

Kat /Dziennik kata – John Ellis/


Lubię książki, które sprawiają, że zmieniam zdanie na jakiś temat. A zwłaszcza takie, które uświadamiają mi, że tego zdania w ogóle wcześniej nie miałam. Bo kimże był do tej pory dla mnie kat? Niestety muszę przyznać, że miałam o nim dosyć dziecinne i naiwne wyobrażanie. Przede wszystkim na myśl o kacie, pojawiał się w mojej głowie obraz rodem ze średniowiecza: zakapturzona, przyprawiająca o dreszcz rosła postać, wymuszająca torturami zeznania na podejrzanych, a następnie wykonująca z przyjemnością wyrok śmierci. Drugie ze skojarzeń odsyła mnie do czasów wojny, gdy katami określało się wszelkiej maści zwyrodnialców, którzy z rozkoszą znęcali się nad swoimi ofiarami. Jak się miałam szybko przekonać, John Ellis, pierwszy kat Wielkiej Brytanii, nie okazał się ani jednym ani drugim.

Moja ignorancja i nieznajomość tematu sprawiła, że zanim zagłębiłam się w lekturze, wydawało mi się, że bohaterem Dziennika kata powinien być człowiek pozbawiony powszechnego szacunku i usunięty poza nawias społeczny, który chociaż działa w imieniu sprawiedliwości, to budzi powszechną odrazę. Nic bardziej mylnego. Żyjący w XX wieku John nie był wcale samotnikiem mieszkającym w obskurnym lochu, tylko eleganckim, szanowanym obywatelem, który nie potrafił zabić nawet kurczaka. Jako właściciel zakładu fryzjerskiego, mąż i ojciec, był człowiekiem raczej niepozornym i, co tu dużo mówić, całkowicie zwyczajnym. Sam uważał się przede wszystkim za skromne narzędzie w rękach prawa i stronił od „popularności”. Co najbardziej mnie zaskoczyło, to to, że zrobił na mnie wrażenie człowieka wrażliwego i empatycznego. Tak, empatycznego! John Ellis nie czerpał bowiem jakieś chorej satysfakcji z posyłania ludzi na tamten świat i nie wyobrażał sobie, że mógłby przysparzać im zbędnego cierpienia. 

25 maja 2019

Nuda, panie! /Belgravia – Julian Fellowes/


Zdecydowanie oczekiwałam czegoś innego po tej książce. Okazała się bezbarwnym, pozbawionym klimatu i nudnym czytadełkiem obyczajowym z przewidywalnym wątkiem romansowym. Na szczęście, bo już myślałam, że to ze mną jest coś nie tak, reszta czytelniczek z naszego DKK, też miała problem z doczytaniem Belgravii. Byłyśmy po prostu rozczarowane i zniechęcone. Na spotkaniu, głównie zastanawiałyśmy się więc nad tym, dlaczego przesłodzona powieść Fellowesa zbiera tak przychylne recenzje i jak można polubić aż tak papierowe postacie… Trudno było nam uwierzyć w to, że całą winę można tak po prostu zrzucić na tłumaczenie.

Ale po kolei, czyli o czym Belgravia jest. Annę Trenchard i jej męża Jamesa poznajemy, gdy wybierają się na bal do księżnej Richmond przeddzień bitwy pod Waterloo. Pochodzą z klasy kupieckiej, więc ich obecność na wydarzeniu takiego kalibru budzi niezdrową ciekawość innych gości. Anna zdaje sobie z tego sprawę i, jako rozsądna i twardo stąpająca po ziemi kobieta, nie jest tym faktem zachwycona. Najchętniej w ogóle by się tam nie pojawiała, ale jej mąż traktuje zaproszenie jako ogromną szansę na awans społeczny, o którym nieustannie i chorobliwie wręcz marzy. Jak się okazuje, owe zaproszenia zdobyła ich córka, przepiękna Sophia, która wpadła w oko wicehrabiemu Bellasisowi. Ten romans nie ma szczęśliwego zakończenia. Wicehrabia ginie podczas bitwy, a oszukana i zrozpaczona dziewczyna umiera dziewięć miesięcy później rodząc syna, który zostaje oddany na wychowanie bezdzietnemu małżeństwu. Te dramatyczne wydarzenia są zaledwie wstępem powieści. Do naszych bohaterów wracamy bowiem ćwierć wieku później, gdy Anna postanawia wyjawić prawdę matce Bellasisa i zdradzić jej, że ta ma wnuka i dziedzica. Sama dowiaduje się wtedy, że jej mąż w tajemnicy inwestuje w biznes wnuka i że ten przebywa całkiem niedaleko. Co z tego wszystkiego wyniknie? A no zazdrość, walka o pieniądze i dziedzictwo, a także uczucie, które ma nam się z początku jawić, jako równie nieszczęśliwe i niemożliwe do spełnienia jak to z początku powieści.

24 maja 2019

To był naprawdę dziki dzikus /Dzikus - David Almond/


W skrajnych sytuacjach zawsze tworzymy narracje. Te, jakże prawdziwe, zdanie wygłosił Anatole Boyard, autor książki Upojony chorobą. Zapiski o życiu i śmierci. Według niego metafory stosowane w psychoterapii są najskuteczniejszym sposobem wyzwalania się z różnorakich trudności życiowych. Bo gdy już się w sytuacji skrajnej znajdziemy, to tylko opowieści mogą uratować nasze człowieczeństwo. Metafora w tym wypadku staje się więc "szlachetnym" sposobem ucieczki przed strachem i bólem. Otwiera przed nami nowe przejścia i wytyczna nowe szlaki do miejsc, w których odkrywamy dawno utraconą możliwość tworzenia czegoś własnego, jedynego w swoim rodzaju. Pozwalamy sobie bowiem tworzyć siebie na nowo.

Tego o czym pisał Boyard doświadcza Blue Baker, chłopiec, który doznaje szoku po śmierci ojca. Wszystko wydaje się pozornie toczyć własnym, zwykłym rytmem, nadal mieszka w tym samym domu z mamą i siostrą, chodzi do szkoły, a jednak coś w nim pękło. Powstała w ten sposób w jego duszy szczelina zionie pustką, której nie jest w stanie wypełnić miłość i wsparcie najbliższych. Psycholog radzi Bakerowi by napisał historię, w której uzewnętrzniłby swoje uczucia. Chłopiec podejmuje się tego zadania. W efekcie powstaje opowiadanie, którego bohaterem jest mieszkający w leśnej jamie Dzikus, który uzbrojony w "norze", siekierę i widelce poluje na wszystko, co wejdzie mu w drogę.  Nie wie skąd się wziął i nie potrafi mówić. Ze strony na stronę, pisana przez Blue opowieść staje się coraz mroczniejsza, atmosfera niepokojąco gęstnieje, czujemy więc, że zbliża się coś nieuniknionego, zwłaszcza, że chłopiec zaczyna fantazjować o morderstwie. Pewnego dnia Dzikus spotyka Blue (swego twórcę) i jego siostrę, od tamtej pory dziki chłopiec zaczyna się zmieniać. Zmieniać zaczyna się także sam Blue. Kim jest tak naprawdę Dzikus? Czy pierwotne najgorsze instynkty można zastąpić miłością? Czy Blue ocali swoje człowieczeństwo? Odpowiedzi na te pytania trzeba koniecznie odkryć samemu, więc niczego więcej nie zdradzę.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...