Lubię
książki, które sprawiają, że zmieniam zdanie na jakiś temat. A zwłaszcza takie,
które uświadamiają mi, że tego zdania w ogóle wcześniej nie miałam. Bo kimże
był do tej pory dla mnie kat? Niestety muszę przyznać, że miałam o nim dosyć
dziecinne i naiwne wyobrażanie. Przede wszystkim na myśl o kacie, pojawiał się
w mojej głowie obraz rodem ze średniowiecza: zakapturzona, przyprawiająca o
dreszcz rosła postać, wymuszająca torturami zeznania na podejrzanych, a
następnie wykonująca z przyjemnością wyrok śmierci. Drugie ze skojarzeń odsyła
mnie do czasów wojny, gdy katami określało się wszelkiej maści zwyrodnialców,
którzy z rozkoszą znęcali się nad swoimi ofiarami. Jak się miałam szybko
przekonać, John Ellis, pierwszy kat Wielkiej Brytanii, nie okazał się ani
jednym ani drugim.
Moja
ignorancja i nieznajomość tematu sprawiła, że zanim zagłębiłam się w lekturze, wydawało
mi się, że bohaterem Dziennika kata
powinien być człowiek pozbawiony powszechnego szacunku i usunięty poza nawias
społeczny, który chociaż działa w imieniu sprawiedliwości, to budzi powszechną
odrazę.
Nic bardziej mylnego. Żyjący w XX wieku John nie był wcale samotnikiem
mieszkającym w obskurnym lochu, tylko eleganckim, szanowanym obywatelem, który
nie potrafił zabić nawet kurczaka. Jako właściciel zakładu fryzjerskiego, mąż i
ojciec, był człowiekiem raczej niepozornym i, co tu dużo mówić, całkowicie
zwyczajnym. Sam uważał się przede wszystkim za skromne narzędzie w rękach prawa
i stronił od „popularności”. Co najbardziej mnie zaskoczyło, to to, że zrobił
na mnie wrażenie człowieka wrażliwego i empatycznego. Tak, empatycznego! John
Ellis nie czerpał bowiem jakieś chorej satysfakcji z posyłania ludzi na tamten
świat i nie wyobrażał sobie, że mógłby przysparzać im zbędnego cierpienia.