04 czerwca 2019

Pieśń przyszłości i kosmiczna winda /Długi Mars – Terry Pratchett i Stephen Baxter/


Po tym co pisarze zafundowali czytelnikowi w Długiej wojnie nie potrafiłam zdobyć się na otwarcie trzeciego tomu. Długi Mars bezradnie stał więc na półce i czekał aż nadejdzie dzień, w którym zaryzykuję kolejne spotkanie z wykroczną rzeczywistością. W końcu się złamałam i dałam ostatnią szansę duetowi Pratchett-Baxter. Założyłam, że jeśli mnie nie przekonają, po czwarty i piąty tom już na pewno nie sięgnę. Jako, że los bywa przewrotny, o dziwo, mimo iż nie powalił na kolana, trzeci tom wypadł w sumie o wiele lepiej od poprzedniczki.

Akcja kolejnej powieści zaczyna się kilkanaście lat po erupcji wulkanu Yellowstone. Wybuch zmienił na zawsze Ziemię Podstawową: jej ekosystem uległ zniszczeniu i wszędzie zalegają toksyczne pyły. Kto żyw ucieka więc na sąsiadujące Ziemie. Kolejna fala emigracji sprawia, że ludzkość rozprzestrzenia się po nich niczym szarańcza. Na szczęście tym razem duet pisarzy odpuścił z moralizatorskim tonem, nie przypomina nam wciąż o tym, że niesiemy z sobą tylko przemoc i zło. Zamiast tego, całkiem słusznie, postanowili rozwinąć trzy inne wątki, w których spotkamy dobrze znanych nam już bohaterów. 

03 czerwca 2019

DŁUGIE FACEPALM, czyli jak zepsuć samograja /Długa wojna -Terry Pratchett i Stepehn Baxter/


Ale spójrz na sytuację z trollami. Miłe, pomocne i ufne stworzenia. I oczywiście musieliśmy nad nimi zapanować, zniewolić je, zabić. Pomyśl o napięciu wokół Walhalli i jej cichego buntu; nie mogę się zgodzić, żebyś żył po swojemu, nawet o milion kroków stąd. Muszę cię opodatkować, muszę kontrolować!

Ten cytat można swobodnie potraktować jako streszczenie drugiej części cyklu o wykrocznych ziemiach i międzywymiarowych podróżach. Streszczenie, które oszczędza czytelnikowi czterystu stron tyrad o wolności, braterstwie i o tym, jaka ludzkość jest beznadziejna. Jeśli dodamy do nich, niestety nadal, nieciekawych bohaterów i toczącą się w zwolnionym tempie, fragmentaryczną akcję, to dostajemy pełen obraz Długiej wojny, która okazała się być raczej Długim FACEPALM. Niestety kontynuacja Długiej Ziemi sprawia wrażenie niedopieszczonej, zabrakło jej także świeżości pierwszego tomu oraz wewnętrznej spójności. Na dokładkę podczas lektury odniosłam wrażenie, że zderzyłam się z polityczno-ekologiczno–ekonomiczną propagandą, która bez żadnych zahamowań wbija mi się przez oczy w mózg. Dokładnie takie same pogadanki mieliśmy już w pierwszym tomie (na szczęście w bardziej umiarkowanej ilości). W tej wtórności nie byłoby niczego złego, gdyby była podana w ciekawszej formie. Oczywiście możemy tylko gdybać dlaczego Baxter i Pratchett postawili na taką a nie inną formę opowiadania. Jedno jest pewne: książka okazała się przegadana i do tego stopnia monotonna, że czytałam ją głównie wieczorami wiedząc, że na pewno mnie uśpi.

Druga część opowieści Baxtera i Pratchetta zaczyna się od emocjonalnego wstrząsu. Każdy kto w poprzednim tomie polubił trolle, będzie miał problem z przejściem do porządku dziennego nad tym, jak się je traktuje. W mocnym wstępie dano nam już jasno do zrozumienia, że na inne Ziemie zabraliśmy ze sobą wszystkie nasze wady. Okazało się, że ludzkość nadal jest poczwarką, mimo iż dostała wielką szansę na wyjście z kokonu: wciąż dąży tymi samymi sposobami do tych samych celów… Zdaje się wręcz, że celem ludzkiego istnienia, jest siać zniszczenie. Ten smutny wniosek potęguje fakt, że został on wkomponowany w teorię światów równoległych. Im więcej rzeczywistości, im więcej możliwości, tym większa staje się bowiem skala destrukcji, którą z sobą niesiemy. Podkreśla ją dodatkowo wojna, w stanie której jesteśmy odkąd istniejemy…

02 czerwca 2019

Włóż ziemniaka w pudełko i w drogę /Długa ziemia - Terry Pratchett i Stephen Baxter/


W DOMU ZAWSZE TRZEBA MIEĆ KARTOFLE

Z kartofla można zrobić placki, frytki, puree a nawet pieczątkę, co dziwniejsze świetnie sprawdza się on również w roli napędu ustrojstwa - fachowo zwanego modułem - służącego do pokonywania granic międzywymiarowych. Ani jednak bulwa przekształcona w baterię, ani nawet robot, który musi jeść, by odżywiać swój żelowy mózg (w którym to raczył reinkarnować się tybetański mechanik) nie są największym zaskoczeniem dla czytelnika, który sięgnie po Długą ziemię… W największe osłupienie wprawia fakt, że ludzkość znów zaprzepaszcza szansę na nowy, „lepszy” początek. Nie wystarczy bowiem powkładać ziemniaki w pudełka i ruszyć na podbój nowych światów, by mieć prawo do wszystkiego na co się spojrzy. A niestety, jak Ziemia Długa i Szeroka, nie pojawiła się druga tak destrukcyjna cywilizacja jak nasza.

W efekcie współpracy dwóch, reprezentujących różne gatunki literackie, pisarzy powstała historia z jednej strony urokliwa, bo mamiąca czytelnika wizjami nieodkrytych światów, z drugiej budząca smutną refleksję nad tym co tkwi w ludzkich wnętrzach, co sprawia, że nie dorośliśmy jeszcze do tego, by poznać coś poza naszą poczciwą, cierpliwą (póki co) Ziemią. W opowieści Baxtera i Pratchetta wszystko zaczyna się od wrzuconego do internetu schematu budowy Krokera. Ku zaskoczeniu wszystkich, tajemnicze moduły zadziałały i poprzenosiły swoich konstruktorów w nieznane miejsca, dając początek nowej erze kolonizacji. Z czasem okazuje się, że nie każdy potrzebuje dziwacznej maszynerii by się przenosić, niektórzy bowiem rodzą się z darem naturalnego przekraczania. Jednym z tych wybrańców jest Joshua Valiente, który nie dość, że swobodnie przeskakuje z planety na planetę, to jeszcze przyszedł na świat w innej rzeczywistości. Te niezwykłe cechy sprawiają, że zostaje zatrudniony przez wielką korporację jako przewodnik i jedyny towarzysz Lobsanga (ekscentrycznej, sztucznej inteligencji). Im dalej jednak ta dwuosobowa (?) ekspedycja się zapuszcza, tym bardziej wyczuwalne stają się nadciągające kłopoty. COŚ nadchodzi i nie ominie Ziemi Podstawowej. Zaniepokojeni bohaterowie postanawiają dowiedzieć się CO…

31 maja 2019

Kat /Dziennik kata – John Ellis/


Lubię książki, które sprawiają, że zmieniam zdanie na jakiś temat. A zwłaszcza takie, które uświadamiają mi, że tego zdania w ogóle wcześniej nie miałam. Bo kimże był do tej pory dla mnie kat? Niestety muszę przyznać, że miałam o nim dosyć dziecinne i naiwne wyobrażanie. Przede wszystkim na myśl o kacie, pojawiał się w mojej głowie obraz rodem ze średniowiecza: zakapturzona, przyprawiająca o dreszcz rosła postać, wymuszająca torturami zeznania na podejrzanych, a następnie wykonująca z przyjemnością wyrok śmierci. Drugie ze skojarzeń odsyła mnie do czasów wojny, gdy katami określało się wszelkiej maści zwyrodnialców, którzy z rozkoszą znęcali się nad swoimi ofiarami. Jak się miałam szybko przekonać, John Ellis, pierwszy kat Wielkiej Brytanii, nie okazał się ani jednym ani drugim.

Moja ignorancja i nieznajomość tematu sprawiła, że zanim zagłębiłam się w lekturze, wydawało mi się, że bohaterem Dziennika kata powinien być człowiek pozbawiony powszechnego szacunku i usunięty poza nawias społeczny, który chociaż działa w imieniu sprawiedliwości, to budzi powszechną odrazę. Nic bardziej mylnego. Żyjący w XX wieku John nie był wcale samotnikiem mieszkającym w obskurnym lochu, tylko eleganckim, szanowanym obywatelem, który nie potrafił zabić nawet kurczaka. Jako właściciel zakładu fryzjerskiego, mąż i ojciec, był człowiekiem raczej niepozornym i, co tu dużo mówić, całkowicie zwyczajnym. Sam uważał się przede wszystkim za skromne narzędzie w rękach prawa i stronił od „popularności”. Co najbardziej mnie zaskoczyło, to to, że zrobił na mnie wrażenie człowieka wrażliwego i empatycznego. Tak, empatycznego! John Ellis nie czerpał bowiem jakieś chorej satysfakcji z posyłania ludzi na tamten świat i nie wyobrażał sobie, że mógłby przysparzać im zbędnego cierpienia. 

25 maja 2019

Nuda, panie! /Belgravia – Julian Fellowes/


Zdecydowanie oczekiwałam czegoś innego po tej książce. Okazała się bezbarwnym, pozbawionym klimatu i nudnym czytadełkiem obyczajowym z przewidywalnym wątkiem romansowym. Na szczęście, bo już myślałam, że to ze mną jest coś nie tak, reszta czytelniczek z naszego DKK, też miała problem z doczytaniem Belgravii. Byłyśmy po prostu rozczarowane i zniechęcone. Na spotkaniu, głównie zastanawiałyśmy się więc nad tym, dlaczego przesłodzona powieść Fellowesa zbiera tak przychylne recenzje i jak można polubić aż tak papierowe postacie… Trudno było nam uwierzyć w to, że całą winę można tak po prostu zrzucić na tłumaczenie.

Ale po kolei, czyli o czym Belgravia jest. Annę Trenchard i jej męża Jamesa poznajemy, gdy wybierają się na bal do księżnej Richmond przeddzień bitwy pod Waterloo. Pochodzą z klasy kupieckiej, więc ich obecność na wydarzeniu takiego kalibru budzi niezdrową ciekawość innych gości. Anna zdaje sobie z tego sprawę i, jako rozsądna i twardo stąpająca po ziemi kobieta, nie jest tym faktem zachwycona. Najchętniej w ogóle by się tam nie pojawiała, ale jej mąż traktuje zaproszenie jako ogromną szansę na awans społeczny, o którym nieustannie i chorobliwie wręcz marzy. Jak się okazuje, owe zaproszenia zdobyła ich córka, przepiękna Sophia, która wpadła w oko wicehrabiemu Bellasisowi. Ten romans nie ma szczęśliwego zakończenia. Wicehrabia ginie podczas bitwy, a oszukana i zrozpaczona dziewczyna umiera dziewięć miesięcy później rodząc syna, który zostaje oddany na wychowanie bezdzietnemu małżeństwu. Te dramatyczne wydarzenia są zaledwie wstępem powieści. Do naszych bohaterów wracamy bowiem ćwierć wieku później, gdy Anna postanawia wyjawić prawdę matce Bellasisa i zdradzić jej, że ta ma wnuka i dziedzica. Sama dowiaduje się wtedy, że jej mąż w tajemnicy inwestuje w biznes wnuka i że ten przebywa całkiem niedaleko. Co z tego wszystkiego wyniknie? A no zazdrość, walka o pieniądze i dziedzictwo, a także uczucie, które ma nam się z początku jawić, jako równie nieszczęśliwe i niemożliwe do spełnienia jak to z początku powieści.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...