Myślimy, że jesteśmy zdrowi, dopóki coś nie naruszy naszej
skorupy, pokazując jej słabe punkty, wywołując kolejne pęknięcia. Ja byłam,
dopóki nie odświeżyłam sobie Gaimana. Wpędził mnie w chorobę – duszy. A raczej
pokazał w pełnej krasie tę istniejącą. Naruszył pewne struny, odsłaniając niezabliźnione
rany. Wściekłość codziennego dnia pożera ją czyniąc strzępkiem siebie. Zwykłą
szmatą: cienką, brudną i pełną żalu. Zmył pozory, przez które spoglądałam na
rzeczywistość. Wystarczyło jego kilka słów, bym się zastanowiła, gdzie zaczyna
się tak naprawdę umieranie, w ciele czy w duszy? Odpowiedź jest prosta. A Wy
już ją znacie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz