27 czerwca 2014

„Stamtąd”, czyli z szuflady, wyszły na świat trzy historie / Trzy Opowieści Stamtąd – Marcin Tarka/

Kolejny debiut do ściągnięcia na stronie Książkożerców - tym razem zbiór trzech opowiadań pt. Trzy Opowieści Stamtąd. Tajemnicze, tytułowe „Stamtąd” to ciekawa kraina, zamieszkała przez ludzi, elfy i zbiegłe anioły. Sprawia wrażenie, jakby zawsze świeciło w niej słońce – nawet ciemną nocą, gdy ktoś dybie na życie bohaterów. To takie pozbawione ciężkości, pogodne fantasy, które nie wymaga od czytelnika zbytniego wysiłku przy czytaniu - nie wymusza na nim przepalania zwojów. Prezentowane nam treści są wciągające, mają intrygujące fabuły – mimo, że rozgrywają się na ledwie kilku kartkach i stanowią tylko zaczątek prawdziwych historii.

PRZY SZAFIROWYM STOLIKU

Karczma, podróżnik nie stroniący od niebezpieczeństw i tajemnicza rozmowa, tocząca się przy szafirowym stoliku. Nikt nie wie, dlaczego tak się ten mebel nazywa, każdy jednak wie, że to przy nim omawia się pakty i zlecenia. Elementy składające się na tę historyjkę są dobrze znane i sprawdzone, ale… Zakończenie zaskakuje i to z dziwnego powodu: nie tak zazwyczaj kończą się TAKIE sytuacje (może to i dobra innowacja?). Pod sam koniec, pojawia się też pewna sugestia, która każe nam zastanowić się nad dwuznacznością stołu….Czy aby na pewno?

Fajny, lekki styl. Czyta się szybko, nie ma wielokrotnie złożonych i pogmatwanych zdań,  które nic nie znaczą i tylko męczą. Jest krótko i na temat, chociaż trochę dziwnie.

ANIELICA – RENEGATKA

Treść można podsumować tak: anielica, uciekinierka z Pardaiso zostaje odnaleziona przez Strażnika. Następuje krótka wymiana zdań i historia się kończy. Jako, że tekst ma tylko cztery strony, można go potraktować, jako ciekawą wprawkę.

KSIĄŻĘCY BAL

Bal u księcia Elfów, więc wiadomo - musi być pięknie i musi być przepych. I jak to podczas wystąpień publicznych, podczas niepewnych politycznie czasów, należy czuwać, by księciu nic się nie stało. Mimo starań dochodzi do pojedynku, zaplątuje się mała intryga, ze zdrajcą w tle. I jesteśmy ciekawi jej rozstrzygnięcia!

Miła dla oka opisówka. Jedyne czego mogę się przyczepić, to sztuczne dialogi. Skażona Tolkienowską wizją elfa, nie potrafię sobie za bardzo wyobrazić takiego z zarostem…

***

Jak na pisanie do szuflady, to nieźle wyszło. Mam nadzieję, że jest w niej jeszcze pochowanych kilka tekstów i lada moment ujrzą światło dzienne, byśmy mogli stwierdzić, czy oprócz niezłego stylu, autor ma jeszcze ciekawe pomysłyJego wizje i kreacje – póki co – są bardzo zachowawcze i trochę naiwne - trudno więc jednoznacznie określić jego poziom.Wypracowany warsztat sugeruje, że drzemie w nim potencjał. Opowiadania zbudowane są tak, że kuszą do tego, by szukać w nich dodatkowych wątków między wersami, dopisywać znaczenia i poboczne historie. Warto jednak, by to autor - nie czytelnik - zastanowił się nad stopniowym wydłużaniem treści, rozbudowywaniem wątków, dookreślaniu postaci. Powinien też popracować nad zakończeniami, ale spokojnie - te nieraz i największym mistrzom nie wychodzą. Co najważniejsze teksty pana Marcina mnie nie znudziły i nie zmęczyły. Jest moc i byle tak dalej.

W  treści wkradło się kilka niegroźnych stylistycznych zgrzytów. Poza tym, najwyraźniej Word spłatał psikusa i każdy przyimek „w”, „o”  w tekście zmienił w „z”.

I po raz kolejny bardzo ciekawa okładka. Grafika prześliczna i dopracowana pod temat. Jedyne, co bym zmieniła to czcionkę, którą zapisany jest tytuł - na bardziej finezyjną. Ale to już takie moje, „za bardzo” fanaberie, podyktowane skojarzeniem napisu z tymi, z książek religijno-nawracających...

Autor: Marcin Tarka                                    
Tytuł: Trzy Opowieści Stamtąd
Wydawnictwo: Książkożerca
Wydanie: I
Rok wydania: 2014
Okładka: e-book
Ilość stron: 25
Cena z okładki: 0,00 zł

26 czerwca 2014

Wydobyte z cienia szuflady /Ludzie Cienia – Łukasz Orzechowski/

Od razu Krakowa nie zbudowano. Tak jak pisałam w osobnym poście o Wydawnictwie Książkożercy, by stać się pisarzem trzeba wykonać wiele pracy, zapłacić frycowe i walczyć. Dlatego tekstów debiutantów nie czyta się tak, jak tego, co wychodzi spod pióra „starego wygi”. Nie należy ich również w ten sam sposób oceniać… Trudno jednak wyzuć się całkowicie z emocji i nie rzucić czasem tabletem o ścianę. Dla recenzenta, to też wyzwanie i ważna nauka. Jest więc pan dla mnie, panie Łukaszu, ogromną lekcją.

Na stronie Książkożerców udostępniono antologię Łukasza Orzechowskiego. Z opisu e-booka wynika, że będziemy mieć do czynienia z fantastyką. Po lekturze mam wątpliwości. Pojawia się tutaj coś na kształt opisu wewnętrznych rozterek pisarza, który dzieli się z nami swoimi – niestety –nieodkrywczymi przemyśleniami, sci-fi, bajka, kryminał i trochę fantastyki.

Uznałam, że jeżeli jeden na szesnaście zaprezentowanych tekstów będzie dobry, to będę zadowolona z lektury. Na szczęście znalazła się ta perełka i jest nią opowiadanie Pan Deszczu.  Tekst zasługuje na uwagę, ze względu na podjętą w nim grę literacką, grę słowem, znaczeniem. Ten eksperyment pokazuje, że autor ma potencjał i ma szansę odnaleźć się na rynku wydawniczym. Póki co, reszta tekstów pokazuje nam nad czym ewidentnie powinien jeszcze popracować. Styl do poprawki całkowicie, maniera nachalnego moralizowania i patosu wyżerającego oczy musi zniknąć. Filozofia – i owszem w literaturze wskazana – ale sugestią, plazmoidalnie, z czuciem - nie z liścia w pysk! Niestety autor sprawia wrażenie, jakby zachłysnął się nową wiedzą i siłą chciał się nią z nami podzielić. A to nie tędy droga. Moralne wstawki i wykłady, to niezaprzeczalna wartość, ale wtedy, gdy są zgrabnie wtopione w tekst i nie rażą sztucznością.

Na kolejnych stronach spotykamy postacie, które się niczym od siebie nie różnią, chociaż występują w różnych przestrzeniach i czasie. Razi brak indywidualizacji, aż nader wyraźne jest, że każdy wypowiadający się w książce to sam autor, nie kreowana postać. Obce imiona (wyjątkiem jest opowiadanie o Cyprianie) też nie pomagają. Przecież nie dodają tekstom światowości(!), dlaczego więc nie postawić na polskie? Ewidentnie intrygujące wizje, rodzące się w umyśle twórcy, nie są wstanie zmieścić się w języku, którym ten na chwilę obecną dysponuje. Forma nie jest w stanie oddać jego wyobrażeń, przez co czytanie staje się męczące. Co ma budować napięcie, emocje, ma zaskakiwać – nie robi tego. Zakończenia też nie porywają, są płaskie.

Dodatkowo w tekstach w wielu miejscach zamiast przecinków są kropki (lub odwrotnie). Po kropkach zdania nie są rozpoczynane wielką literą. Poza tym pojawia się multum błędów stylistycznych, nieprawidłowa odmiana słów, zbytnio rozbudowane zdania, w sensie których gubi się najwyraźniej sam autor.

Postanowiłam napisać parę słów o każdym opowiadaniu. Niedociągnięcia, które odnotowuje w niektórych, tyczą się większej ilości tekstów, nie chcę jednak wszystkiego w kółko powtarzać. Błędy stylistyczne zamieszczone w recenzji nie są wszystkimi. To te, które akurat chciało mi się przepisać.

JEST DRUGA, UKRYTA STRONA CZŁOWIEKA

W skrócie: naukowiec borykający się z niemocą twórczą, odkrywa straszną prawdę o sobie.

Opowiadanie przypomina mi wypracowanie szkolne. Warsztat do poprawki: albo gramy formą i tworzymy tekst poetycki, finezyjny, albo piszemy prozę. Nieumiejętne mieszanie elementów rodzi chaos. Zwłaszcza, gdy do słów „przyklejają się” powtórzenia, splątane szyki, pompatycznie rozdmuchane wyrażenia. Autor sprawia wrażenie, jakby chciał się pochwalić, że zna jakieś sformułowania, jak: pióro z inkaustem, Pętla Möbiusa. Użycie tych słów, zderzone z kiepskim stylem sprawia, że nie pasują do tekstu. Poza tym patos zabija tę zgrabną historię. Trzeba więcej wyczucia. I niekoniecznie dyktować czytelnikowi morał na zakończenie. Jeśli nie dotarł do niego sam, to znaczy, że nie dorósł do przekazanej treści.

To, co miało podkreślić dramatyzm sytuacji, czyli to, że ślepiec miał na utrzymaniu żonę i trójkę kalekich dzieci, spowodowało, że buchnęłam śmiechem. Podkręcanie wrażenia w tym wypadku przyniosło odwrotny efekt od zamierzonego.

Poza tym takie drobnostki: …ile ziaren piasku jest na pustyni Sahara – nie lepiej „na Saharze”?; które nazwał namiotem  - wypadało by słowo „namiot”, napisać wielką literą bądź w cudzysłowie, by oddać sens zdania.)

CIEPŁY, WIOSENNY DESZCZ

Typowa wprawka, ćwiczenie w budowaniu opisu – nawet zgrabnie wyszło. Chociaż i tutaj wkradły się zgrzyty – brak płynnych przejść: mieszka gdzie mieszka i nagle lubi jesień.

OPTIMA

Rok 2025, nowe zaostrzone przepisy. Kara śmierci za wszystko – nie załapać się nie sposób. Można by z tego nakręcić film, w stylu zabili go i uciekł, zbuntował się przeciwko nieludzkiemu systemowi, z psychopatą w tle. Takie kryminalne sci-fi. Tom Cruise lubi takie role, tylko, że on jeszcze uratuje świat przy okazji. Zakończenie chyba miało być zaskakujące. Taki królik z kapelusza, ale zamiast tego pozostaje niesmak po nieskładnej akcji. I te moralizowanie na końcu…


Główny bohater, John, według opisu ma około pięćdziesiąt lat, czyli według autora: Nie był młody, czuł, że się starzeje, widział postępujące zmiany swego oblicza, zwiastujące wiek emerytalny. Powiedz pięćdziesięciolatkowi, że jest prawie emerytem i poczekaj na reakcję… Poza tym, rodzina jest dla niego najważniejsza więc czas spędza głównie w pracy, na siłowni i biegając z psem. Trochę nielogiczne, ale ok, niech będzie. Autor powalił mnie też stwierdzeniem o narodzinach syna Johna: Maggie urodziła go późno, bo mając lat około trzydziestu. Może nich najpierw zweryfikuje informacje zanim pośle w świat takie bzdury…

Początkujący pisarze często popełniają pewien błąd, i Orzechowski też się na niego złapał – do przesady rozdmuchane, niepotrzebne, nie wnoszące nic do tekstu, szczegółowe opisy np. wyposażenia domu. Bohaterowie kulawi – jakoś nie widzę dramatu ojca…. Akcja i napięcie – pisarz nie potrafi jeszcze stopniować akcji.

Dodatkowo: To, co wszyscy nazywali toaletą, w rzeczywistości było dość obszernym pomieszczeniem, całym wyłożonym kafelkami, niegdyś zapewne ciemno – żółtymi, błyszczącymi czystością, teraz usianymi plamami, pociemniałymi, matowymi z licznymi zaciekami, na środku z sufitu zwieszało się kilka łańcuszków, które służyły do otwierania zimnej wody, lejącej się z podziurawionych rur, stanowiących swego rodzaju prysznic. w rogu, po lewej i prawej stronie znajdowały się odpływy wody.

To było jedno zdanie (chyba, że ta kropka rzeczywiście była kropką i nie została pomylona z przecinkiem) – spokojnie można by je podzielić na kilka krótszych, które lepiej oddałyby sens wypowiedzi. Opis stałby się mniej męczący. I według mnie „ciemnożółtymi” nie „ciemno-żółtymi”.

I jeszcze ten styl: Gdyby mu udało się uciec, udowodniłby nieprzydatność, doprowadziłby do klęski systemu. Poza tym te zdanie jest dziwnie wtrącone w tekst, jakby nie w tym miejscu, co trzeba.

DUSZA BYTEM NIEŚMIERTELNYM

Mam nieustanne wrażenie, że autor dzieli się z nami - ze swojego punktu widzenia - jakimiś odkryciami… To jakaś kalka notatek z zajęć? Z interpunkcją ostro na bakier.

PAN DESZCZU

Inne, świeże, świetny absurd lekkości. Zapis wizji wykreowanych przez naćpany mózg. Może to metafora, a może ciąg skojarzeń? Nieistotne. Dobrze się czyta ten literacki eksperyment, naszpikowany grą słów i znaczeń. Dla tego tekstu warto czytać ten zbiór opowiadań.

MARS - 432

Takie sci-fi o ludziach i ich potrzebie władzy – nihil novi - bitwach na Marsie i jak zwykle ta przeklęta polityka. Gdyby to nakręcić, w tle koniecznie powinno pobrzmiewać techno (trans czy coś takiego) – muzyka zbudowałaby atmosferę, której nie ma. Sam tekst nie wzbudza niepokoju, chociaż z intrygą pisarz poradził już sobie lepiej niż poprzednio. Nadal nie potrafi jeszcze przekazać tego, co ma w głowie. Opowiadanie ma sens do pewnego momentu – podobnie jak Optima. Potem zaczyna być w nim za dużo wszystkiego. Staje się zlepkiem fragmentów, które przestają coś znaczyć dla czytelnika.

CO CZYNI CZŁOWIEKA ZDOLNYM DO ROZUMOWANIA

Coś podobnego do wpisu o duszy, czyli kolejna wprawka o tym, że próbuję powiedzieć Wam coś mądrego. Miało być inteligentnie, błyskotliwie, a jest miazga…

JAK TRYBIK W MASZYNIE

Myśliwi gonią Johna - strażnika (znów obce imię…) - przez las, ten w jakimś tunelu chowa mikroprocesor. W pułapce jest zmuszony zawrzeć sojusz. Autor nie pozwala nam zapomnieć, jak bohater ma na imię, bo John to i John tamto… I na dokładkę taki kwiatuszek: John dał mu, co chciał.

KSIĘGA

Przypomina mi to trailer z filmu fantastycznego, mamy więc do czynienia z trailerem do opowiadania. Czekam więc na te właściwe z konkretnym rozwinięciem.

WOLA JAKO DROGA POZNANIA

I znów kilkuzdaniowe przemyślenia, czyli irytujące truizmy część trzecia.

CIENIE

Za dużo filozofowania, tekst jest zbyt nachalny, zbyt oczywisty. Czytelnik powinien do treści docierać sam, a nie dostawać nią w pysk! Ona powinna nurtować, sugerować, znaczyć!

ŚMIERTELNOŚĆ JAKO NIEUNIKNIONY FAKT LUDZKIEGO BYTU

Część czwarta  truizmatycznego wykładu. I tu stokrotka: „Jednak samego faktu śmiertelności nie możemy zaprzeczyć, Zatem czy zaprzeczyć śmiertelność?”

O POKUSIE, KTÓRA PROWADZI DO ZGUBY

Tytuł sugeruje bajkę, pierwsze zdania również - więc można uznać, że to bajka. Tekst ten jest powiązany z pierwszym opowiadaniem w antologii. Nie wiem czy było tak dobre, by się bawić w kontynuację tematu. Może dla autora ma ono jakieś znaczenie symboliczno-sentymentalne?

Orzechowski jeśli chce trafić do ludzkich serc, musi się pozbyć nachalnej maniery prawienia morałów na prawo i lewo.

I: A nawet gdyby, ludzie i tak mieliby problem z podporządkowaniem się jemu. Czujecie to -”jemu”…

ANIOŁ Z PIEKŁA RODEM

To chyba w założeniu miało być zabawne. Mamy demona - anioła i różowe króliczki, które chcą zapanować nad światem, radioaktywne zwierzaki itd. Fabuła jest prowadzona wielotorowo, i zazębia się w najmniej oczekiwanych momentach. Jednak efekt zamierzony przez autora – przypuszczam, że komiczno-absurdalny – nie został osiągnięty. Opowiadanie zamiast zaskakiwać i wzbudzać coraz większe zainteresowanie, po dziesięciu stronach nuży. W ogóle nie interesuje mnie, co będzie dalej i tym bardziej nie jestem zainteresowana poszukiwaniem sensu wypowiedzi. Nie chce się już zastanawiać, co autor ma na myśli. Jest po prostu męczące.

To kolejny tekst, w którym autor pokazuje, że jeszcze nie oswoił się z dłuższą formą wypowiedzi. Takowe mu po prostu nie wychodzą. Sam gubi się w swojej szczątkowej, przydługawej fabule, a co dopiero czytelnik. Fragmentaryczność może pobudzać do refleksji, interpretacji tekstu, w tym wypadku jednak powoduje tylko, że mamy wrażenie, iż autor nie potrafi jeszcze przekazać swoich wizji, nie potrafi wyrazić słowami tego, co siedzi mu w głowie. A widać że siedzi tam wiele ciekawych pomysłów i ja bym ich nie skreślała.

Ten tekst jest jakby TYM centralnym, które łączy wszystkie opowiadania w pewnym wyższym, ledwie uchwytnym sensie. Umiejętniej zbudowane postacie mogłyby zawojować ta antologią i porwać nas do swojego świata. Tak się jednak nie stało, brakuje im miąższu, mięśni, krwi…

ISTOTA LUDZKA

Autor ponownie tłumaczy nam oczywistości. Tym razem na tapecie: czym jest człowiek? Znów zderzamy się z wielkim pytaniem, na które odpowiedz jest nad wyraz krótka. Filozofowie roztrząsają odpowiedzi na TAKIE pytania od wieków. Ogólnie tekst gładki, jak niemiecka autostrada - i to wcale nie jest komplement.

JESIEŃ ŚWIATA

Jak dla mnie to opowiadanie o powolnej, nieuniknionej entropii. O tym, że linearna cywilizacja przegrywa z cykliczną naturą. W porównaniu z innymi czyta się je dobrze, jest ciekawe. Tym razem udało się Orzechowskiemu delikatnie wpleść uniwersalny sens w treść. Wybór co do tekstu zamykającego zbiór, jak widać trafny.  

***

Tak jak pisałam, perełka jest, więc nie uważam czasu z tym e-bookiem za stracony. Czy polecam? Jeśli ktoś naprawdę ma zbędne 10 zł i chce zobaczyć, jak wyglądają pierwsze pisarskie próby, nie będzie narzekał. Czytelnika liczącego jednak na inspirującą, ciekawą lekturę, czeka gorzki zawód. Wiele jeszcze upłynie wody zanim Łukasz Orzechowski wypracuje unikatowy styl, pojmie sens słów i określi cel swojej pisarskiej drogi. To nie jest łatwy kawałek chleba, dlatego w moim odczuciu zasługuje na ogromny podziw sam fakt, że został już wydany. To milowy krok na drodze do sukcesu (jak już nie sukces). Pana Orzechowskiego czeka wiele pracy, nie powinien z nią jednak zostać sam. Przydałby się jakiś mentor, który pomoże wyeliminować dotychczasowe błędy. Ktoś, kto będzie pierwszym recenzentem – wskaże nielogiczności w tekście, urwane fabuły, nachalność elementów niespójnych itd., i ktoś, kto stanie się pierwszym korektorem, który pomoże poprawić np. interpunkcję. Wielu pisarzy ma takie zaufane osoby (które się znają na rzeczy!!) i nie pokazują tekstu nikomu zanim "Ci zaufani" nie „podziałają”. W każdym razie życzę panie Łukaszu jeszcze więcej odwagi i samozaparcia.

Tak na marginesie, dobrze byłoby zapisać daty powstania kolejnych tekstów, by czytelnik mógł obserwować rozwój twórczości.

A projekt okładki Anny Dobrzańskiej jest rewelacyjny, trafia do czytelnika poprzez niesamowity klimat niepokoju, który wzbudza. Wyobrażam sobie, że tak właśnie wyglądała bohaterka MARSA – 432. Tak czy siak ma w sobie coś z cienia duszy i bladej materii, śmiertelnej nieśmiertelności, bytów które tak fascynują autora.

Autor: Łukasz Orzechowski
Tytuł: Ludzie Cienia
Wydawnictwo: Książkożerca
Wydanie: I
Rok wydania: 2014
Okładka: e-book
Ilość stron: 168
Cena z okładki: 9,99 zł



25 czerwca 2014

Miłość w czasie wojny Korei z Japonią (tylko pokażcie mi, gdzie to jest w tej książce - ?!) /Serce smoka – Javier Cortines/

Miłość w czasie wojny Korei z Japonią - tylko pokażcie mi, gdzie to jest w tej książce - ?! 


Już na wstępie zaznaczam, że nie polecam, nawet w ramach zabicia ogromnej nudy. To książka tak słaba, że sam autor nie wytrzymał i w jej połowie poddał się, traktując dokończenie historii jak formalność albo gorzej, jak karę. Powieść w żaden sposób nie porusza ani nie zachwyca, to strata czasu, w którym moglibyśmy przecież przeczytać coś, co nas choć odrobinę wpędzi w zadumę.

Historia przedstawiona w tej króciutkiej powieści, jest mniej więcej taka: W koreańskiej wiosce Hahoe przychodzi na świat – zgodnie z senną przepowiednią - chłopiec o „sercu smoka” - Aryong. Ma szczęśliwe dzieciństwo, wspaniałych rodziców i oddanych przyjaciół. Skazany przez swą wyjątkowość na sukces, wyrasta na dzielnego, inteligentnego i wrażliwego młodzieńca, a także koniec końców staje się, słynnym w całej Korei, mistrzem łucznictwa. Po zdanym egzaminie na stanowisko urzędnicze, zapomina o dziecięcych mrzonkach i zderza się z trudną rzeczywistością: biedą, głodem, przemocą i napiętą sytuacją polityczną. Staje się również bohaterem sześcioletniej wojny z Japonią (1592-1598), w której traci bliskich. W wieku 37 lat Aryong rzuca pracę - działalność królewskiego sługi - i oddaje się rozwojowi duchowemu, studiując buddyzm. Jako ciekawostkę należy potraktować fakt, że podczas wojny, nasz bohater, spotka hiszpańskiego jezuitę Gregoria de Cespedesa. Zakonnik ten jest postacią historyczną, jedną z pierwszych osób Zachodu, które przybyły do Korei! W historii zapisał się jako człowiek, który darzył ogromną sympatią Koreańczyków i rzeczowo opisywał koszmary wojny, której doświadczył.

Przypuszczam, że autor chciał przedstawić czytelnikowi różne elementy kultury koreańskiej, zwłaszcza w kontekście historycznym. Dla niego i dla nas, na chęciach i zamysłach się skończyło – XVI wieczne tradycje wypadają w jego “ustach” marnie. To, co autor na siłę wrzucił w treść, w ogóle nie przemawia do czytelnika i przede wszystkim nie pasuje do treści. W fabułę – której jest jak na lekarstwo – wplótł wszystko, co tylko mu się nawinęło “pod rękę”: wierzenia, legendy, mądrości Konfucjusza i Buddy. Zrobił to tak nieudolnie, bez polotu i nieciekawie, że nie zwraca się na ten przepych większej uwagi. Także niezindywidualizowany styl wypowiedzi postaci, w ogóle nie pasuje do czasu i miejsca akcji. Poza tym, postacie, którym najpierw poświęcił sporo uwagi, nagle porzuca, jakby o nich zapomniał lub stracił do nich serce (?).Opisy w powieści są skrócone do minimum, do bólu suche i pozbawione zabarwienia emocjonalnego. Jakby autor bał się, że zapomni o czymś napisać i wynotowywał tylko istotne informacje. Rozpędza się, rozwija, by nagle uciąć wątek. To co wydano jako gotowy utwór, to tak naprawdę materiał do napisania czegoś ciekawszego. Całość wyszła więc bardzo sztucznie i niewiarygodnie.

Zastanówmy się jednak: Hiszpan – ognista krew - próbujący opisać realia i codzienność Koreańczyków w XVI wieku... To po prostu nie mogło się udać. Już pierwsza strona wprowadza nas w osłupienie: koreańska żona – wzór opanowania i powściągliwości – u Cortinesa biegnie w podskokach, pełna radości do męża, by podzielić się z nim swoimi uczuciami. Rozemocjonowana podskakuje na łóżku, jak mała dziewczynka. Koreańska żona w tej powieści, także kłóci się z mężem i krzyczy na niego, że ma np. zbyt wiele obowiązków domowych…pozostawiam to bez komentarza, jak i jego jednozdaniowe akty płciowe...

Kolejną rzeczą, którą można pisarzowi jeszcze zarzucić, to zbyt oczywiste i nachalne uderzanie w umoralniające tony. Właściwie to one niszczą resztki tego, co ewentualnie byłoby pozytywne w tej książce. Aborcji się nie dokonuje, bo to morderstwo; nie korzysta się również z usług pań lekkich obyczajów, gdyż można się zarazić chorobą weneryczną. No dziękujemy za informację. Dopełnieniem morałów staje się postać bohatera na białym koniu, który pojawia się nie wiadomo skąd i dlaczego w tym momencie, by uratować niewiastę z rąk oprawców i następnie wyruszyć w dalszą podróż, w poszukiwaniu kolejnych potrzebujących. Dosłownie książeczka dla pensjonariuszek płci obojga… Do tego dochodzą rozciągnięte jak zużyte gacie wspominki z dzieciństwa głównego bohatera, które są nudne jak flaki z olejem. Gdy Aryong wreszcie dorasta, ku naszemu rozczarowaniu, autor nadal nie pisze niczego istotnego. Zaszczyca nas lakonicznymi streszczeniami tego, co miało być w książce najistotniejsze. Telegraficzny skrót z sześcioletniej wojny japońsko-koreańskiej zajmuje ledwie kilka stron. Trudno także umiejscowić gdzieś tajemniczą, tytułową miłość. Jeżeli chodzi o perypetie Aryonga i Mog, to jego młodzieńcza wyprawa do burdelu zajęła więcej miejsca na kartach książki, niż jakiekolwiek oznaki uczuć tej pary. A motto: Kiedy upadają Bogowie, ludzie się cieszą, bo wierzą, że mogą zająć ich miejsce - niestety nie wiem, do czego je dopasować.

Szczerze odradzam lekturę Serca smoka, a nawet przed nią ostrzegam(!) - może zagrażać życiu lub zdrowiu. Kończę krótko, ponieważ nie ma co rozmieniać się na drobne przy czymś tak marnym, jak ta książka.

Jeśli chodzi o wydanie, to jest zgrabne, czytelne i przejrzyste. Niestety teraz okładka już tylko źle mi się kojarzy – bo z zawartością…

Czytliwość: 3/6
Wydanie: 5/6
Okładka: 5/6
Ogólnie: 2/6

Autor: Javier Cortines
Tłumaczenie: Kinga Dygulska-Jamro
Tytuł: Serce Smoka. Miłość w czasie wojny Korei z Japonią
Tytuł oryginalny: Corazon de Dragon
Wydawnictwo: Kwiaty Orientu
Rok wydania: 2011
Wydanie: I
Okładka: miękka
Ilość stron: 124
Cena z okładki: 24 zł

Fragment:
Wczoraj przyśniła mi się ogromna skrzydlata smoczyca, zstępująca z wysokiego niebieskiego nieba. Zatoczyła kilka kręgów ponad wierzchołkami gór, przebiła się przez chmury, które zgromadziły się jak stado baranków wokół słońca, a następnie zniżyła lot ku ziemi. Wbiła świetlisty wzrok w naszą małą lagunę, postawiła uszy, a następnie wyciągnęła swą potężną głowę, jakby chciała się upewnić, że jest sama. Zatrzepotała skrzydłami i złożyła jajo, które oświetliły pierwsze promienie słońca. Po kilku sekundach skorupka zaczęła pękać. Usłyszałam kwilenie dziecka i obudziłam się.

Autor:
Javier Cortines urodził się w Santanderze w 1952 roku. Karierę rozpoczął od książki „Spisek anarchistów” (1974). W 1977 roku rozpoczął podróż trwającą ponad dwadzieścia lat po Egipcie, Anglii, Japonii, Korei Południowej, Chinach, Filipinach, Wietnamie, Afryce, Ameryce Południowej, gdzie pracował jako dziennikarz dla hiszpańskich i międzynarodowych mediów. W latach 1997 i 2003 zajmował kierownicze stanowisko w agencji informacyjnej EFE w Chinach. Jest autorem licznych artykułów w gazetach w Hiszpanii, Ameryce Łacińskiej i Stanach Zjednoczonych. W lutym 2005 roku opublikował swoją pierwszą powieść historyczną „Serce smoka” (Editorial Morandi). Jest współtłumaczem słynnej powieści koreańskiej „Ulotny sen” Kim Manjunga na język hiszpański (Hyperion, 2006).Obecnie mieszka w Szanghaju, gdzie pracuje nad nową książką.

24 czerwca 2014

Wydawnictwo Książkożercy

W trosce o Twój wzrok e-booki Wydawnictwa Książkożerca układane są specjalnie do odczytu na monitorze komputera oraz ekranach urządzeń mobilnych.
Dzięki przemyślanemu i zoptymalizowanemu rozkładowi tekstu Twoje oczy nie męczą się tak szybko, jak w przypadku zwykłych dokumentów tekstowych.

Taka krótka notatka i już uwielbiam to wydawnictwo – bo dba o czytelnika i go zwyczajnie szanuje!

Co do samego wydawnictwa: wierzę, że to Wy upolujecie „polską Rowling”!! Cieszę się, że sięgacie po debiutantów, którzy dzięki Wam mogą wdrożyć się w sztukę pisania i zobaczyć, jak przebiega współpraca z wydawnictwem. Te pierwsze kroki mogą okazać się najważniejsze w całej karierze, mogą stać się kluczem do sukcesu. A także pomóc podjąć decyzję o rezygnacji z podążania tą ścieżką. Dzięki Wam przyszli pisarze mogą zaistnieć i zmierzyć siły na zamiary (w kontakcie z czytelnikiem) zamiast odbijać się od niewidzialnych sufitów i zdań typu: Nieznanych nazwisk nie publikujemy.

Tak to jest, że żyjemy w czasach, gdy oczekuje się od razu gotowych produktów, przede wszystkim byśmy to my nimi byli. Nie tylko w kontekście książek żądamy ideałów: od zaraz, na już i to bestseller na dwóch nogach co najmniej. Chcemy by osoby, które zatrudniamy, z którymi współpracujemy od razu wiedziały i umiały wszystko. Tak się nie da. Zapominamy, że na wszystko trzeba czasu. Trzeba milion razy się przewrócić by nauczyć się chodzić! Gdy nie jesteś skończenie gotowym, idealnym produktem nie ma szans na karierę, jeśli nie zetkniesz się w życiu z ludźmi otwartymi na naukę, rozumiejącymi etapy zdobywania doświadczenia. Przecież wszyscy śmiejemy się z ogłoszeń o pracę typu: zatrudnię osobę - wiek do 25 lat z wyższym wykształceniem i kilkuletnim doświadczeniem – niewielu z nas ma jednak odwagę, by coś z tym zrobić. Książkożercy wiedzą, że samorodne talenty w  przyrodzie występują bardzo rzadko, na sukces trzeba pracować, ponieważ tylko w 10% składa on się z talentu… Poza tym i my pamiętajmy, że jak to mawiał pewien fryzjer: słownik to jedyne miejsce, gdzie SUKCES występuje przed WYSIŁKIEM.  

Na szczęście pojawiają się właśnie takie wydawnictwa, w których stawia się na nowość, na niedoskonałość, na naukęMożecie tutaj szukać młodych talentów: przyszłych Kingów, Sapkowskich, Myśliwskich... Możecie również obserwować pierwsze – naprawdę – nieporadne kroki przyszłych pisarzy. Tak jak ja zderzyć się z pierwszymi próbami znalezienia swojego głosu, swojego sposobu komunikowania się ze światem poprzez pisanie. Pamiętajcie, że to sztuka, że trzeba wiele by dała się oswoić, by zechciała przychodzić do nas pod postacią weny i spędzać z nami czas. Trzeba zapłacić frycowe. I walczyć.

Myślę, że z czasem działalność Książkożerców poszerzy się o warsztaty twórczego pisania dla publikujących, o rzesze redaktorów, którzy będą pracować z pisarzem nad jego tekstem. Z całego serca tego życzę!

Zapraszamy na stronę wydawnictwa: http://ksiazkozerca.pl/

20 czerwca 2014

„Szczęście do rzecz niezwykle subiektywna…” / Dzień z życia pisarza Kubo - Pak T’aewǒn/

Dzień z życia pisarza Kubo to subtelna miniatura publikowana w odcinkach na łamach koreańskiej gazety Chosǒn Chungang Ilbo, od 1 sierpnia do 19 września 1934 roku. To pozornie luźne notatki, zapiski z jednego dnia życia, młodego pisarza Kubo. I na tym jednym jedynym dniu, zbudowany zostaje kameralny świat koreańskiego Leopolda Blooma – inspiracji Joycem bowiem trudno nie zauważyć – którego rozważania przekuwają się w coś głębszego - pytanie o istotę szczęścia i walkę z samotnością. I mimo, iż wszyscy przeżywamy takie rozterki, te konkretne nie stają się naszym udziałem.

Akcja, pozwolę sobie tak to ująć, jest całkowicie statyczna. Właściwie nic się nie dzieje, do tego stopnia, że nie odczuwamy mijającego czasu: a jak wiemy Kubo wychodzi z domu około południa i wraca dopiero późną nocą. Bohater mimo, iż przemieszcza się, kluczy i odwiedza różne punkty na mapie Seulu, to mamy wrażenie, że wciąż stoi w miejscu, a wszystko co opisuje, zostało stworzone przez jego wyobraźnię. Możliwe, że efekt ten ma źródło w sposobie pisania. W swoim procesie twórczym Pak wykorzystał, bowiem modernologię. Etap pierwszy metody polega na obserwacji rzeczywistości i zbieraniu informacji, drugi na ich technicznej obróbce i „twórczej ekspresji”. Sama powieść jest zapisem tej metody, dlatego pojawia się w niej postać pisarza z notatnikiem w ręku, podążającego od zjawiska do zjawiska, od impulsu do impulsu. Historia ta, jest odtworzeniem tej drogi, a każdy jej szczegół staje się punktem wyjścia kolejnych rozmyślań. Stąd jej poniekąd intymny charakter. Czytając czujemy się jakbyśmy mieli zakłócić ten proces, który „dzieje” się na naszych oczach. To trochę niepokojące, bo czujemy się jak podglądacze…

Błyskotliwość, melancholijna i wrażliwa natura pisarza ujawnia nam się: w tramwaju, na dworcu kolejowym, w domu towarowym i kawiarniach, które odwiedza. Zachowuje się tak, jakby cały czas pisał, każdą myślą, oddechem, skinieniem - nieustannie. Kubo, którego widzimy, i którego oczami obserwujemy rzeczywistość jest jednak zależny od narratora, który mówi zamiast niego. Obserwujemy, więc ciekawe zjawisko pozornej mowy zależnej w narracji.

Autor nigdy nie wyznał wprost, że jest bohaterem mikropowieści, ale czytelnicy nie mieli wątpliwości. Po ukazaniu się książki Pak zyskał sobie nawet pseudonim Kubo. W sumie nad czym się tu zastanawiać: obaj mieszkają w tym samym miejscu, odwiedzają te same kawiarnie, słuchają podobnej muzyki, lubią dzieci, mają podobne kłopoty ze zdrowiem i z kobietami, otaczają ich takie same realia okupowanej Korei. A niejaki Isang – przyjaciel Paka – to przecież poeta i właściciel kawiarni, która też pojawia się w powieści.

Pak wraz z przyjacielem Isangiem – nota bene – autorem ilustracji do odcinków powieści, umieszczonych także w polskim wydaniu – budzili podobno spore zainteresowanie. Należeli do pokolenia „modern boy”, które wyróżniało się nie tylko strojami, odcinającymi się od tradycyjnych, ale również nowym sposobem myślenia: na przekór doktrynom konfucjańskim dążyli do osiągnięcia osobistego szczęścia. Rozluźnienie obyczajów umożliwiło zawieranie małżeństw z miłości. Pisarz, gdy poznał kobietę, którą pokochał, z powodu swojej powściągliwości prawie nie zniszczył związku zanim ten powstał. Uratował go pisząc. Opis powieściowej sytuacji z tramwaju, nieśmiałości, obaw Kubo spowodowany obecnością pewnej kobiety podczas podróży, okazał się być wyrazem odwagi i swoistym flirtem samego Paka: Owa panienka czytywała bowiem tę gazetę i doskonale rozpoznała aluzje czynione przez jej autora. W każdym razie ostatecznie doszło do ślubu… .

W powieści, Kubo przedstawiony jest jako człowiek cierpiący na neurastenię (najczęstsza postać nerwicy, objawiająca się niepokojem i ogólnym osłabieniem funkcji organizmu). Nadwrażliwy na bodźce jest bardzo kruchy i delikatny w sposobie bycia. To nie jest mężczyzna, który nagle wejdzie w życie przebojem i wyciągnie dłoń po to, czego chce - nawet, gdy los podaje mu szczęście na tacy, jest zbyt wycofany by je pozyskać i odpuszcza. On tylko obserwuje, nie działa, dlatego trudno będzie mu odnaleźć owo tajemnicze szczęście. Pozostaje, więc na wskroś samotny i poniekąd niewidzialny dla otoczenia.

Oprócz notatnika, atrybutami Kubo są laska i grube szkła okularów. Spacerując ulicami Seulu: rozmyśla, notuje, wspomina. Na podstawie tego co zaobserwuje - a jest bardzo spostrzegawczy i nie umykają mu detale – snuje rozważania, wymyśla motywy postępowania, ciągi dalsze, cechy charakteru osób, które widzi (komu nie zdarza się to w autobusie, tramwaju, kolejce sklepowej??? Hmm, przyznawać się!). Historie te wplata w rzeczywistość Korei okupowanej przez Japonię. Ciemiężca nadmiernie eksploatuje kraj i odbiera miejsca pracy Koreańczykom. Stąd brak stałego zatrudnienia, także dla wykształconego młodego pisarza. Sytuacja jest źródłem niepokoju matki Kubo, która martwi się o samotnego syna i jego przyszłość. Jakbym widziała - taki wtręt - rodziców obecnych trzydziestolatków w Polsce: ani pracy, ani szans dla ich dzieci...            

Najważniejszym jednak, dla alter ego Paka, zdają się być poszukiwania źródła szczęścia, tego co może mu je dać. Zastanawia się co nim tak naprawdę jest, czy wymarzone dobra materialne: zegarek kieszonkowy, spódnica, arbuz? Czy przynosi je posiadanie pieniędzy? A może po prostu możliwość istnienia, uśmiechu? Przyjaciel, z którym można dzielić się myślami? Otrzymanie listu? Kobieta u boku – kochanka czy córka? Miłość? Czy dla każdego „szczęście” oznacza to samo? I po czym się je poznaje? Kubo nie odnajduje odpowiedzi, nie dokonuje rewolucji. Jednak same rozważania o szczęściu, czynią mu je bliższym. I gdy on błądząc, ma definicję szczęścia na wyciągnięcie ręki, czytelnik niestety "nie czuje Bluesa". Osobiście brnę, jak taran, upierając się, że szczęście to sposób podróżowania, nie cel i konkret. A co za tym idzie - arbuz, zegarek, przyjaciel, myśl - wszystko może być jego wyznacznikiem i definicją, jeśli potrafimy je poczuć...

Nazwisko głównego bohatera nieprzypadkowo koresponduje ze słowem „kubizm”. I nieprzypadkowy jest "kubistyczny" zapis fabuły. Stąd wzięła się bowiem prostota formy, krótkie konkretne zdania, oszczędność narracji, „rejestracyjność” opisu, precyzyjny, jak chirurgiczny laser, język. Ta objętościowo niewielka - suma summarum - mikropowieść, została wydana przecież w formie kieszonkowej.Wrażliwość zawarta w tekście nie narzuca się czytelnikowi nadmiarem emocji i nie wymusza na nim gwałtownych relacji. Co dosyć szybko rzuca się w oczy, to tajemniczy znak prozodyczny: ----

Znak prozodyczny użyty przez Tłumaczkę za oryginałem koreańskim. Znaki tego typu stosuje się, aby w przybliżeniu oddać w piśmie takie właściwości mowy jak: intonacja, zawieszenie głosu, przerwanie wypowiedzi spowodowane względami emocjonalnymi albo potrzebą zwrócenia uwagi odbiorcy.

Ta ciekawostka, pojawia się w tekście wielokrotnie i prowokuje czytelnika do powtórnego, poprawnego przeczytania oznaczonego nią zdania. To taka interaktywna gra wydawcy z czytelnikiem. Niestety nie wiem – a wy wiecie? - które użycie jest tym oczekiwanym? Nie znam języka koreańskiego - intuicyjnie nie mam szans tego wyczuć, a kilkakrotne czytanie tego samego zdania, na różne sposoby, po pewnym czasie staje się nudne. I tak przecież nie wiem czy zrobiłam to prawidłowo. Momentami kuleje też styl w powieści - czasami brakuje polskości w tekście. Ale mimo tych niedogodności wystarczająco płynnie się czyta, by za bardzo nie narzekać.

Obawiam się, że książka ma małą szansę obronić się na naszym rynku, nie porusza bowiem uniwersalnych, głębszych strun. Nie staje się na tyle bliska sercu, by trafić pod strzechę i zamieszkać z nami (w nas!) już na zawsze.To nie jest powieść o wymiarze ponadczasowym, która porywa, zastanawia, prowadzi do refleksji – moja przekora jednak da o sobie znać: czy każda musi taka być? Ewidentnie jest to utwór skierowany do osób zafascynowanych kulturą koreańską i znających jej arkana. Dla czytelników, nieszczególnie zainteresowanych ową kulturą, może być kieszonkowym zabijaczem czasu. Taką podróżą w przeszłość do jednego dnia, jakiegoś człowieka, który pozostaje nam w większym kontekście obojętny i jego rozterki, które w naszym rozumieniu – pozostaną tylko jego. Poprawność i zgrabność czasem nie wystarczy. Po lekturze możemy wzruszyć ramionami i tyle… przeczytane – odfajkowane.

Książka stała się inspiracją dla innych pisarzy, powstały: Dzień z  życia pisarza Kubo Ch’ǒe Inhuna, Dzień pisarza Kubo Chu Insǒk, Cyfrowa Kubo 2011 grupowy - projekt internetowy, film Dzień poety Kubo, spektakl teatralny Pisarz Kubo i Seulczycy.

Autor: Pak T’aewǒn
Tytuł: Dzień z życia pisarza Kubo
Tytuł oryginału: (okładka)
Tłumaczenie: Justyna Najbar
Wydawnictwo: Kwiaty Orientu
Wydanie: I
Rok wydania: 2008
Okładka: miękka
Ilość stron: 103
Cena z okładki: 13,90 zł

Wydanie: 5/6
Czytliwość: 5/6
Okładka: 5/6
Ocena: 3,5/6

Fragment:
Kubo odczuwa nagle silne pragnienie, aby postrzegać wszystkich ludzi jako chorych psychicznie. Istnieje przecież tak wiele różnych zaburzeń. Gonitwa myśli. Parafazja. Megalomania. Koprolalia. Nimfomania. Niespójność myślenia. Zazdrość urojona. Satyromania. Chorobliwy ekscentryzm. Mitomania. Zaburzenia kontroli impulsów. Chorobliwa rozrzutność…
Kubo uświadamia sobie po chwili, że nawet on sam, który wykazuje takie zainteresowanie tym tematem, może być potraktowany jako człowiek chory psychicznie i śmieje się rozbawiony.

Autor:

Pak T’aewǒn - pseudonim Kubo - urodził się 7 grudnia 1909 roku w Seulu. Po ukończeniu szkoły powszechnej, wstąpił do Liceum Ogólnokształcącego Kyǒngsǒng Cheil. Jeszcze w trakcie nauki w liceum rozpoczął karierę literacką, publikując wiersze i opowiadania w różnych magazynach literackich. Zadebiutował wierszem Starsza Siostra, za który dostał w 1926 roku wyróżnienie w konkursie zorganizowanym przez czasopismo Świat Literatury Chosǒn. W 1929 roku rozpoczął studia na uniwersytecie Hosei w Japonii, ale ich nie ukończył. Po powrocie do kraju w 1930 roku zdobył sobie uznanie jako pisarz po opublikowaniu w Nowym Życiu noweli pt. Broda. Jego mentorem był Yi Kwangsu, ale Pak T’aewǒn przeciwstawił się później poglądom swego mistrza, który uważał, że literatura powinna nieść oświecenie. W 1933 roku przyłączył się do grupy artystycznej Stowarzyszenie Dziewięciu (Ku-in-hoe), do którego należeli również inni słynni pisarze koreańscy tacy jak: Yi T’aejun, Chǒng Chiyong, Kim Kirim czy Isang. Od drugiej połowy lat trzydziestych wykazywał jednak zwiększone zainteresowanie obyczajami tamtych czasów. Dzień z życia pisarza Kubo, który był publikowany w odcinkach w gazecie Chosǒn Chunggang Ilbo późnym latem 1934 roku, to częściowo autobiograficzna powieść przedstawiająca refleksje pisarza spacerującego ulicami Seulu. Pak T’aewǒn zmarł 10 lipca 1986 roku.


17 czerwca 2014

Kosmiczny Pinokio / Gra Endera - Orson Scott Card/ DKK

Żal za minionym światem jest w istocie żalem za samym sobą. Ale przecież żalem nie zatrzyma się świata.../Wiesław Myśliwski/

Ziemia żyje w lęku przed kolejną inwazją kosmicznych robali. Ludzkość zjednoczona w walce ze wspólnym wrogiem, to kolos chwiejący się na glinianych nogach… Witamy więc w świecie, w którym najdoskonalszą bronią są dzieci. Wyszkolone, bezwzględne, nieomylne.

O klasyku, takim jak Gra Endera, napisano już setki tekstów. Miarą klasy tego utworu niech będzie fakt, że całkiem niedawno wznowiono jego wydanie (tym razem Prószyński i S-ka) i nakręcono na jego podstawie nieco (cóż za eufemizm!) nieszczęsny film. Niewiele książek dostępuje takiego zaszczytu, więc na pewno warto zainteresować się tą pozycją. Mimo niekwestionowanych zalet, nie wszystko w niej zachwyca. Nie macie wyboru: podzielę się z Wami moimi odczuciami.

Po pierwsze, jeśli nawet ktoś zgadza się ze mną, że podczas lektury, gdzieś tam w tle uparcie brzęczą Władcy much, to gdy zaczynam mówić o Pinokiu, to się na mnie patrzy jakbym się z choinki urwała… Mimo to, nie potrafię pozbyć się wrażenia, że Ender chce zostać prawdziwym chłopcem… Jego tragizm polega na tym, że ma świadomość tego, że nigdy nim nie będzie. Pinokio miał nadzieję i szansę więc próbował. Ender wie, że to niewykonalne, jego droga skręca w zupełnie inną stronę. Gdy drewniany chłopiec wyrwał się władzy „dorosłych”, by realizować swoje marzenie, mały geniusz był manipulowany i rzeźbiony. Nawet zgodził się, by zrobiono z niego broń, odzierając go tym z podmiotowości. Fabuła uzasadnia jego decyzję – ratuje przecież naszą planetę (załóżmy, że jest przed czym). Gdy odnosi sukces w skali globalnej, to w wymiarze mikro-jednostki, mimo całego geniuszu, chłopiec musi dopiero zacząć („po wszystkim”) budować swój indywidualizm. To buntownicy - tacy jak Pinokio - osiągają swoje cele, a Ender dopiero na końcu książki zaczyna je wyznaczać i powoli stawać się tym, kim ma być. I właśnie dobre pytanie - „dopiero?”, nie zapominajmy, że przecież jest tylko dzieckiem i nie pomoże mu żadna dobra wróżka - chociaż jego siostra, Val, trochę do tej roli pretenduje. Nie mogłam oprzeć się również wrażeniu, że Peter (brat) to mroczne alter ego Endera. Jego obecność w historii ma dla mnie symboliczny wymiar. Bez ucieczki przed nim (przed Peterem, którego nosi w środku, który jest częścią jego duszy), Ender nie odnalazł by siebie.

Czy to dziecko jest więc bohaterem? Czy tylko białą kartą, po kolei zapisywaną przez rodziców, Graffa, otoczenie? Formułowany przez kolejne postacie, staje się sumą wyreżyserowanych przez innych epizodów. Tutaj wcale nie chodzi o kolejne lekcje, ani Szkołę Bojową, uczy się przez relacje z innymi – chłonie, nasącza się emocjami. Rozumie, że zabijanie to nie gra i dlatego jest nieszczęśliwy. Jak dziecko jednak, szkoli się bo chce wygrać, chce wygrać - więc gra.

To, co mnie niepokoi – pewnie słusznie – to ukazana przez autora moralna przepychanka, relatywizm i jego względność. W Grze Endera zabójstwo nie jest złem, gdy się go dokonuje profilaktycznie. Eliminowanie niebezpieczeństwa wydaje się słuszne, zwłaszcza, gdy nie znamy zamiarów wroga (?), ukazuje jednak smutną prawdę o ludzkości. Wytyka nam prosto w oczy, że jesteśmy agresywnym gatunkiem i dzięki agresji wyewoluowaliśmy i istniejemy nadal. Wykorzystanie Endera, czyli istoty z niewykształconym superego, które mogłoby niekorzystnie wpływać na jego decyzje, również pozostaje moralnie dwuznaczne (znów eufemizm). Czy takie podejście jest krótkowzroczne czy wizjonerskie? Degraduje czy uwzniośla? Czy istniejemy więc dzięki tkwiącemu w nas pierwiastku zła? Ender jest zbyt inteligentny, by tego nie zauważać, rozumie w czym uczestniczył. Jak jednak mówić w przypadku tresowanego sześcio-, ośmio-, dziesięcinolatka o odpowiedzialności za własne czyny?

Pomysł na powieść był świetny, mam jednak wrażenie, że przenoszenie go na papier nie do końca się udało. Rozumiem, że rozdmuchane do granic sztuczności i niewiarygodności, relacje Endera Wigginsa z innymi bohaterami książki, hiperbolizacja nienawiści do niego i późniejszych hołdów – uzasadniona jest przez temat. Nie do końca jednak wszystko kupiłam. Kontekst polityczny wiele wyjaśnia i jest konieczny, ale zgrzytała mi wpleciona w sci-fi realna - właśnie - sytuacja polityczna, która się już zdezaktualizowała! Zły Układ Warszawski i super, świetni, wspaniali Amerykanie, którzy jak zwykle uratują planetę. Opisy walk i strategie działań na salach treningowych mnie trochę nużyły, zwłaszcza, że były schematyczne, bardzo podobne do siebie: latanie w próżni i zamrażanie. Właściwie powtarzały się cale fragmenty tekstu. Powodowało, to, że książkę czytało się nierówno – lecę przez strony jak szalona, by nagle ledwie przedzierać się przez kolejne zdania. Walki nie są na szczęście, mimo pierwszoplanowości, najważniejsze. Atmosferę powieści budują rozmyślania i rozterki Endera, proces kształtowania się w nim stratega. I tutaj znów zgrzyt. Wiem, że te 6 letnie dzieci były niewyobrażalnie genialne i przeżyłabym dialogi, słowa, ale jeśli chodzi o koordynację ruchową… Nie ważne, jak były inteligentne – ciało w tym wieku ma przecież swoje ograniczenia!

Wszystko w tekście zostaje sprowadzone do gry. Kolejne manipulacje, maski i pozory. Nawet  dziecko, które marzy o przejęciu władzy nad światem, gra swoim wizerunkiem, tak sprytnie, że przy pomocy sieci osiąga swój cel. Wszechobecność i skala zjawiska składnia nas do refleksji nad tym, jak łatwo ulegamy wpływom opinii kreowanych przez media. Także autor swoim tekstem o manipulowaniu, wodzi nas za nos. Prowadzi akcję na tyle sprytnie, że miejscami wątpiłam w istnienie Robali, myślałam, że to jakiś spisek. Siłą tej książki jest zakończenie - z założenia – zaskakujące, dlatego ani mru mru na jego temat! Pod koniec książki robi się interesująco również ze względu na rozwinięcie tematu obcej cywilizacji, tego jak zderzają się dwa różne światy, dwie różne rzeczywistości. Zamykający fabułę nagły zwrot akcji, jest w tym przypadku zabiegiem przemyślanym w najdrobniejszym szczególe, a później następuje sprytne otwarcie na ciąg dalszy… i Card napisał kolejne tomy.

Wydawnictwo Prószyński S-ka zamieściło w tym najnowszym wydaniu deser dla fascynatów: opowiadanie o Janie Pawle Wieczorku – ojcu Endera – napisane specjalnie dla polskich fanów. Wyjaśnia, że geniusz Endera nie wziął się znikąd, a władze doskonale wiedziały komu pozwolić na „Trzeciego” i, że: Polacy to ludzie uparci (…). Upór tkwi w ich słowiańskim charakterze. Okładka bezsprzecznie wpisuje książkę w gatunek sci-fi, nie zdradza wiele, zwłaszcza, że jej centralnym elementem nie zdaje się być chłopiec z kosmiczną giwerą, lecz wisząca w tle, ogromna planeta… Trudno na pierwszy rzut oka odgadnąć, że z głównym bohaterem odbędziemy podróż jak najdalej w kosmos i jak najgłębiej w siebie.

Mimo niedostatków, to przykład literatury, która zdziera z człowieka jego pozę. Pokazuje jak łatwo manipulować naszymi  wyborami, by wydawały nam się słuszne. A zarazem daje pocieszenie w osobie dziecka, które rozumie. Które mimo skażenia, chowa gdzieś głęboko w sobie kawałek siebie i nie daje sobie go odebrać. Dzięki temu, gdy następuje koniec, paradoksalnie ma od czego zacząć. To świadczy o sile i geniuszu tego chłopca - nie jego strategia walki, ale pokora i wrażliwość. I w tym wymiarze książka niesie właśnie pocieszenie. Pocieszenie te jest żywą tkanką, która wyrasta ze śmierci - tego nielubianego w popkulturze straszydła, przebranego w obrzydłe tabu i wyklętego wroga, a tak naprawdę towarzysza, który jest przy nas od zawsze i z którym trzeba się liczyć. Wypełnione nią zakończenie łagodzi wyrok nad ludzkością i daje szansę, nadzieję na nowy początek.

Fabuła jest nieco naiwna. Na szczęście pozostaje ona tylko tłem dla tego, co w książce najważniejsze. Zawarte w niej treści są uniwersalne, ponadczasowe, a stawiana przez nią diagnoza jest dosyć drastyczna. No cóż, nie całkiem biało-czarny świat może nieść z sobą bolesne prawdy. Dla fanów sci-fi pozycja obowiązkowa.

Czytliwość: 4/6
Wydanie: 6/6
Okładka: 5/6
Ogólnie: 4/6

Autor: Orson Scott Card
Tytuł: Gra Endera
Tytuł oryginału: Ender’s Game
Tłumaczenie:  Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Wydanie: I
Rok wydania: 2012
Okładka: miękka
Ilość stron: 325
Cena z okładki:  32 zł

Fragment: 
Ziemia jest głęboka, Ender, i żywa aż do serca. My, ludzie, żyjemy tylko na wierzchu, jak te robaki, mieszkające wśród śmieci w stojącej wodzie przy brzegu.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...